Dekadę wcześniej, na tej samej klopsztandze, ale w rajstopkach zwijających się w obwarzanki wokół kostek (wiecie, rajstopy elastyczne były niedostępnym nam dobrem luksusowym, którego wyprodukowanie przewyższało możliwości gospodarki socjalistycznej) marzyłyśmy w cieniu prężnie działającej kopalni o chopie, który będzie miał ambicję i karierę, może nawet sztajgrem będzie. My przy takim będziemy miały dobre życie, będziemy mu rodzić dorodne dzieci i robić sznitki z karminadlem na szychta. Byleby nie był jak nasi ojcowie, którzy po robocie meldowali się z pobliskim barze i wlewali w siebie hektolitry piwa. Wtedy jak któryś ojcem był dobrym, to nawet dotarł do domu o własnych siłach i nie bił za mocno.
Habilitacja z prasy zagłębiowskiej? No ja was prosza
Dekadę później śmiałyśmy się z tych marzeń, bo najfajniejsi chłopcy z osiedla trafiali do zespołu hiphopowego albo do pierdla, a nie na kopalnię. Nadal byłyśmy córkami naszych matek Ślązaczek – tylko, że już nie fantazjowałyśmy o robieniu sznitek chopu, a kanapek mężowi, bo przecież język śląski był z nas wybijany linijką w szkole. U nas najbardziej zaciekła w wybijaniu języka była pani polonistka o tradycyjnym imieniu Trudka. I nadał chciałyśmy, żeby nie był jak nasi ojcowie – bardziej rozczarowani, porzuceni przez grubę, stawiający pierwsze kroki na odwykach albo w świeżo kształtującej się gangsterce.
Właśnie w latach 90. przynajmniej część z nas wpadła na pomysł, że nie będziemy jak nasze matki, tylko będziemy pracować i mieć własne pieniądze, zamiast wyrywać resztki wypłaty z galotów starego.
Na studiach, a lata 90. właśnie chyliły się ku upadkowi, przestałyśmy się śmiać z „Dziewczyn do wzięcia”. Sztajger dawno utracił swój blask i powab, a z takiego Franza to kiepski byłby mąż, więc ach, zapoznać jakiegoś magistra albo inżyniera. Finalnie za doktora wyszłam, ale umówmy się, był to doktor nauk humanistycznych. Rozwiodłam się dekadę później, bo jak dzielić życie z kimś, kto habilitację robił z prasy zagłębiowskiej? No ja was prosza. Zresztą wszystkie się porozwodziłyśmy, ale dalej sobotę zaczynamy od gruntownego sprzątania, jak nasze matki, bo tu jest Śląski i ordnung muss sein.
Baby w futrze, chopy w ortalionie
A i tak czujemy się kobietami nowoczesnymi, bo nie mamy pojęcia jak mianują aktualnego farorza, a plac kościelny pokonywałyśmy ostatnio w drodze na porodówkę - tak się składa, że w naszej dzielnicy jest ona zlokalizowana tuż obok parafii. I wiecie co? Porody przyjmował dochtór, bo w międzyczasie odzyskałyśmy radość z pochodzenia i nikt nam linijką po łapach nie wali za używanie lekko zardzewiałego w naszych ustach języka, który z dumą przekazujemy bajtlom.
Jesteśmy silnymi babami, jak nasze matki i babcie - niby zależne od chopa, a jednak kompletnie samodzielne, bo wiadomo, chop na grubie albo we szynku. Jak miał trochę pecha to nie wyjechoł na wierch, a dom i rodzina przecież jakoś działać musiały dalej.
I myślę sobie, że jako młode kobiety śmiałyśmy się z naszych przodkiń, czasami trochę nimi gardziłyśmy, że nie odeszły od mężów, bo przecież mogły, tylko czasem nudelkulą przez zapijaczony łeb przywaliły. Potrzeba było trochę dojrzałości, żeby docenić ich siłę i spokój i nadludzką umiejętność utrzymania lśniących okien w dzielnicy spowitej kopalnianym pyłem. Jesteśmy silnymi babami, bo nasze babki i matki były silne. Teraz nawet rozumiem, że ojcowie nie byli tak beznadziejni, jak nam się wtedy wydawało. Bo koniec końców kupowali swoim babom te wszystkie futerka z nutrii a sami chadzali w lichych ortalionach do kościoła. Jak się było chłopem na Śląsku, kopalnianym samcem alfa, to było się człowiekiem, który wypierał wszystkie emocje. Emocje przecież niemęskie. I łatwiej było kupić futro niż powiedzieć „przaja ci fest”.
Jesteśmy niezależne ekonomicznie, zmarszczki prostujemy botoksem, rzęsy malujemy tuszem, którego oma w życiu by nie tknęła żeby nie wyglądać choby motyka, ale jak wejdziesz na pomyte, to licz się z naszym gniewem i nudelkulą tyż. I przecież takie nas kochacie.
Może Cię zainteresować: