Alojzy Lysko, "Śląski Druid" skończył 81 lat: Duchy żyją! Wiem, że żyje mój ojciec i on tu jest. I tak żyje duch każdego innego bojszowiaka, którego opisałem

Alojzy Lysko - śląski pisarz, regionalista, historyk, społecznik, polityk, "Śląski Druid" - mówi o polityce, swoich książkach i rodzinie. Wielki Ślązak opowiada nam, co było i jest dla niego najważniejsze oraz ujawnia kulisy powstania swoich najważniejszych książek.

Tomasz Borówka
Alojzy Lysko

Alojzy Lysko. Syn chłopa z Bojszów, poległego w mundurze Wehrmachtu na Ukrainie. Gospodarz. Nauczyciel, dyrektor szkoły. Animator kultury ludowej. Radny sejmiku śląskiego. Poseł. Mąż, ojciec, dziadek i już nawet pradziadek. Pisarz. Śląski mędrzec. Mędrzec albo wręcz druid. Bo kulturze i nawet samej duszy i Ślązaków mogła przetrwać także jakaś spuścizna po Celtach zamieszkujących Śląsk, od wielu wieków będący tyglem ludów. Kiedyś oświadczył: "Jo żech jest czysty Celt!". Według jednej z etymologii słowa druid oznacza ono najmędrszego. Druidzi przewodzili społecznościom, strzegli ich zbiorowej mądrości. A częścią wspólnej mądrości każdej zbiorowości jest jej pamięć o własnej przeszłości. Lysko jest powiernikiem śląskiej pamięci. Pomaga jej przetrwać, reanimuje ją, wskrzesza. Lysko to śląski druid, ktory rozmawia z duchami. Słyszy ich głosy i je zapisuje. A do tego jest głosem tych z żyjących, którzy sami mówić nie mają odwagi.

W 2022 roku, u progu 80 urodzin Mistrza poprosiliśmy go, by opowiedział nam, co w życiu było i jest dla niego najważniejsze.

Alojzy Lysko o sobie:

Ducha przebudzić i przelać na papier

(Lata 1990-2005, animator kultury, społecznik, pisarz)

Trudno jest wybrać lata, w których byłem najaktywniejszy, najpłodniejszy i w których najwięcej dokonałem. Ale myślę, że było to wtedy, kiedy byłem radnym Sejmiku Województwa Śląskiego. To lata 90. i powiedzmy że połowa pierwszej dekady XXI wieku. Wtedy stworzyłem najwięcej trwałych śladów swojego życia. Bardzo dużo pisałem i publikowałem też cenne książki. Był to okres mojej fascynacji duchową kulturą Górnego Śląska. Pisałem książki, które jak gdyby tego ducha ożywiały. Bo w mojej ocenie szkoła i studia służyły przygaszeniu górnośląskiego ducha. A wtedy, gdy już nie pracowałem, nie byłem też już w tych różnych urzędowych, oficjalnych cuglach.

Mogłem tego ducha przebudzić i przelać na papier, co uważałem. Moim obiektem zainteresowania była ziemia pszczyńska i jej poświęciłem najwięcej książek. I również praktycznie tego ducha pielęgnowałem, prowadząc przez 15 lat zespół folklorystyczny "Bojszowianie". Kierowanie tym zespołem zmuszało mnie do poszukiwań zachowanych jeszcze śladów i reliktów kultury ludowej. Tak powstał miedzy innymi śpiewnik, zawierający kilkaset pieśni ludowych. Myślę, że uratowałem w nim nasze dziedzictwo, dziedzictwo naszych ojców, jeśli chodzi o kulturę muzyczną.

Stworzyłem też kapelę ludową, która pozwalała mi te pieśni obudzić, udźwiękowić, fachowo zapisać. Do tego tańce oraz stare opowieści i stroje - tym wszystkim też się zajmowałem. A najwięcej wysiłku wkładałem w scenariusze pewnych widowisk, interludiów. Jak "Narodziny chleba", które zdobyły w 1996 roku główną nagrodę na konkursie teatrów ludowych w Tarnogrodzie, jako najlepszy spektakl. Takich widowisk napisałem 10, ale dotąd żadne z nich nie zostało jeszcze opublikowane. Jak jeszcze będę miał siły i znajdzie się ktoś, kto by zapłacił za druk, to chętnie bym to jeszcze wydał.

A jeśli ktoś jeszcze po mnie będzie chciał to znowu ożywić, będzie też mógł sięgnąć do tych rękopisów. Mówię o tym okresie dlatego, że jego jak gdyby ukoronowaniem była wygrana w wyborach do sejmiku.

Cos pożytecznego zrobić

(Lata 1998-2005, radny wojewódzki)

Byłem wtedy bardzo popularny na całym Górnym Śląsku, będąc członkiem sejmikowej Komisji Kultury, tu i tam mnie zapraszano, tu i tam udało mi się coś pożytecznego zrobić. Mało kto wie o moim buncie, gdy jak Rejtan rzuciłem się w Operze Śląskiej w Bytomiu pod drzwi i nie puściłem komisji, która uchwaliła już wnioski i chciała się rozejść. A tu cieknie dach! Wcześniej nam pokazywali strych tej Opery. Kapała woda, w kilkunastu chyba miejscach były podstawione wiadra i miednice. Powiedziałem: - Przecież to nie jest po śląsku, żeby dach w operze, jedynej, jaką mamy w województwie śląskim, był dziurawy!

I rzuciłem się pod te drzwi, mówiąc: - Nikogo nie wypuszczę! Wrócimy się i jeszcze jeden wniosek uchwalimy, nowy dach dla Opery Śląskiej. No i to zrobiło wrażenie, stało się głośne, mówiono że "Lysko uratował dach w Operze". Można sięgnąć do prasy i czytać. Było też wiele innych rzeczy, na przykład remont Filharmonii Śląskiej na ulicy Sokolskiej w Katowicach. Też piękna, wielka inwestycja.

Placówki kultury, których mieliśmy 18, generalnie były zaniedbywane, jeśli chodzi o inwestycje. Zawsze coś było ważniejszego. A to trzeba było onkologię w Częstochowie zbudować, a to jakiś tam inny szpital. W ogóle szpitale najwięcej kosztowały nas pieniędzy, a na kulturę nikt nie zwracał uwagi.

Żołnierze Wehrmachtu na froncie wschodnim

Może Cię zainteresować:

Śmierć, groby i pamięć. O Ślązakach, co polegli na Ukrainie i w jej ziemi spoczywają

Autor: Tomasz Borówka

10/03/2022

Partia, partia i jeszcze raz partia

(Lata 2005-2007, poseł Prawa i Sprawiedliwości)

Chyba dzięki temu wygrałem wybory. Jedynie mam żal do siebie, że byłem naiwny i uwierzyłem w takie piękne hasło: PiS. Prawo i Sprawiedliwość. A ponieważ byłem po studiach prawniczych, to dla mnie prawo było czymś świętym. A sprawiedliwość przecież od wieków jest wartością. To jakieś dobro, wartość, arcywartość. No i z tego ugrupowania udało mi się zostać tym posłem. Ale jak szybko nim zostałem, tak szybko zgasłem. Bo zauważyłem, że to absolutnie nie ma żadnego związku z prawem i sprawiedliwością, to raz. A drugie - nie Polska, nie ojczyzna jest ważna, tylko partia jest najważniejsza. Ta partia, partia i jeszcze raz partia. No, przekonywano mnie w różny sposób, że jeśli nasza partia oparta o taki fundament jak prawo i sprawiedliwość, to i ojczyzna będzie szczęśliwa. Nigdy nie była i nie jest do dnia dzisiejszego!

Dyscyplina klubowa. Dyscyplina klubowa urosła do aktu ważniejszego niż prawo konstytucyjne, czyli Konstytucja. To było najważniejsze. Wieczorami na klubach się schodziliśmy i byłeś rozliczany z tego.

Mówię o tym dlatego, że ukoronowaniem tego okresu sejmikowego był Sejm. I kiedy tam, w tym Domu Poselskim na VI piętrze siedziałem i tęskniłem za Śląskiem, powiedziałem sobie: "Nie, ja tu nic nie zbroję w tej Warszawie, tym bardziej dla Śląska". A potem już się zezłościłem i przekornie zacząłem głosować za wszystkimi projektami, które były śląskie. Na przykład - można to sprawdzić w biuletynach sejmowych - jak pan Kaczyński powiedział, że mistrzostw Europy nie będzie na Stadionie Śląskim. No jak nie może być, tam gdzie piłka nożna była najbardziej popularna i się rodziła, i myśmy uczyli przed wojną inne regiony grać we fuzbal, na Śląskim nie będzie mistrzostw Europy?! I skoro tak, to ja po prostu przestałem głosować za tym. Obojętnie, kto zgłaszał jaki projekt dla Śląska, czy Lewica czy Platforma, ja tam zawsze głosowałem. I za durnia mnie tam mieli, że ja świadomie łamię dyscyplinę, że chcę się przypodobać elektoratowi Górnego Śląska. Nie przypodobałem się.

Przyszły następne wybory, V Kadencja trwała tylko dwa lata. Mnie już zaproponowano kandydowanie z Platformy, miałem zostać senatorem i przegrałem wybory o ileś tam setek głosów z panią Krystyną Bochenkową. I dobrze, bo ona była sto razy lepsza ode mnie, ja bym i tak nic tam nie zrobił. I dobrze, bo może bym się też dał skusić na wyjazd do Katynia. Świętej pamięci Krysia, wielka postać nasza...

Pisać Duchy wojny

(Lata 2007-2022, pisarz)

To właśnie ten okres był w moim życiu najpłodniejszy, bo tam, na tym VI piętrze, powiedziałem sobie: "Ja tu nic nie zbroję, zabieram się za to, co noszę pod sercem od wielu lat. Zaczynam pisać Duchy wojny. I w Sejmie na VI piętrze zacząłem pisać Duchy wojny. I tak mi Pan Bóg wysłał ducha mojego ojca, żeby mnie prowadził. I już się tych tomów, które się ukazały przez następne lata, nazbierało dziewięć. A w tej chwili jestem w połowie 10. tomu Duchów wojny, w którym interesuję się, gdzie ci żołnierze zostawili swoje doczesne szczątki. Bo duchy żyją. To ja wiem, że żyje mój ojciec i on tu jest też w tej mojej pracowni. I tak żyje duch każdego innego bojszowiaka, którego opisałem w książce To byli nasi ojcowie. One żyją, te duchy, ja w to wierzę i ja to odczuwam. Ale ważne jest dla rodzin, w tej chwili już dla wnuków i prawnuków, gdzie są te szczątki. Całe szczęście Niemcy szanują zabitych, poległych żołnierzy. Po odpowiednich rządowych porozumieniach, od chyba 20 lat już prowadzi się wielkie prace archeologiczne nad wydobywaniem tych szczątków z mogił polnych, frontowych i przenoszeniu ich do pięknych, okazałych cmentarzy zbiorczych, wojennych. (Z Alojzym Lyską rozmawialiśmy przed rosyjską agresją na Ukrainę, która zapewne na długo zastopuje te prace - przyp. T.B.)

No i takich cmentarzy na Ukrainie powstało kilkanaście, w Rosji najwięcej, bo kilkadziesiąt. Ale i w każdym kraju. Na Litwie, na Łotwie i w Polsce tych cmentarzy niemieckich jest sporo. I ja tropię, gdzie ten chłopiec, powiedzmy 19-latek, który padł we Włoszech na Linii Gotów - gdzie on teraz jest. To bardzo ważne i dlatego jestem w stałym kontakcie z niemieckim Volksbundem, do którego sięgam poprzez internet, ale również przez korespondencję. I to jest przedmiotem mojego 10. tomu. Chodzi o to, żeby to zamknąć - duchy żyją, a szczątki są godnie złożone w dobrze zadbanych, dobrze zorganizowanych mogiłach. Bo przy każdym cmentarzu są księgi pamięci. Jeśli na takim cmentarzu spoczywa 30 tysięcy poległych, to żeby się nie zgubić w tym, wszystkie te księgi są spisane alfabetycznie. Jedna księga czy dwie na jedną literę tylko. Mówię o tym kompetentnie, bo byłem na takich cmentarzach, a szczególne jakieś przeżycie było na cmentarzu, gdzie spoczywa mój ojciec. Tam go znalazłem, po wielu latach poszukiwań. Nigdy bym go nie znalazł, gdybym nie zaczął pisać Duchów wojny i gdyby mi on nie pomagał.

Taki mój najważniejszy okres? Owsze , Sejmik, z którym jak gdyby zakorzeniłem się na Górnym Śląsku. Jako radny i członek komisji kultury poznałem głęboko naszą kulturę duchową , materialną i niematerialną. No i potem ten krótki epizod warszawski, który pozwolił mi spojrzeć na Górny Śląsk, na moje rodzinne Bojszowy z pewnego oddalenia - co pan świętej pamięci Kazimierz Kutz uważał tez za wartość. Że nie można o Śląsku pisać, jak w tym Śląsku się siedzi i wszystko się wydaje oczywiste. Ale jak się wyjedzie i na przykład zaczyna trapić człowieka tęsknota, to ten Śląsk, ta rodzinna ziemia zaczyna być inna, bardziej magiczna, święta wręcz.

Duchy wojny to dziesięć tomów. Już teraz mówię o dziesięciu tomach, bo ten 10. jest sprecyzowany, ma swoją treść już przez autora obmyśloną. Pierwsze cztery to w czterech częściach niezwykły dziennik żołnierski. Żeby go napisać, musiałem wcześniej sporo przeczytać . Takie lektury, które odegrały ważną rolę przy pisaniu tego mojego czterotomowego dziennika, to Front wschodni Leona Degrelle'a, Zapomniany żołnierz Guya Sajera i szereg innych.

Pierwotnie dziennik żołnierski, noszący tytuł Duchy wojny, liczył cztery tomy: Duchy wojny. W koszarach pod szczytami Alp, Duchy wojny. W bunkrach Wału Atlantyckiego, Duchy wojny. W okopach frontu wschodniego i Duchy wojny. W objęciach śmierci. No ale potem, jak książka weszła w obieg czytelniczy, to czytelnicy zapragnęli kontynuowania tego cyklu. Pisali do mnie, dzwonili, mejlowali. No i sugestie były różne, a nawet domaganie się kontynuacji z ukierunkowaniem pewnym. Ktoś powiedział tak: "Tam stale pojawia się ta Wichta, Wichta, a to była przecież pana matka. Niech pan kontynuuje i napisze coś o wdowach, bo one przecież ogromnie cierpią". No i tak powstał piąty tom - W udręce nadziei. Ktoś mówi, że to jest o Wichcie Ochmanowej, ale to jest faktycznie o losie wdów. Bo ja to spektrum poszerzam i tych wdów tam jest więcej. Potem były następne sugestie, które uznałem za ważne, żeby napisać o kalekach, których ja pamiętam. Mógłbym o każdym z nich coś powiedzieć. Przecież to byli męczennicy, którzy heroicznie zmagali się z życiem, bo im grosza żodyn nie doł. A jak potem dostali coś tego grosza z Niemiec i zaczęli ich tam wywozić do sanatoriów, to im wszyscy zowiścili, że niemieckie pieniądze bierom. Im się te pienadze należały! To raz, a drugie - ktoś nóg nie miał, a każdy dzień na motorek i do roboty, żeby sobie zarobić. Mało tego, jedni nawet jako kalecy pobudowali sobie domy, założyli rodziny i żyli potem w miarę szczęśliwie. Wydaje mi się, że te pięć opowiadań stanowiących tę książkę, w miarę ukazuje ich los, choć daleko do pełnego obrazu ich cierpień.

Potem znowu czytelnicy z Kluczborka, z Ustronia: "No ale przecież pan jest sierotą, proszę może o sobie, o sierotach coś napisać". I tak powstał siódmy tom. No a potem kolejny tom, o tych wywiezionych na Sybir - Z Pszczyny do Kołymy. Bardzo go sobie cenię. Na spotkaniach autorskich bardzo jest dużo pytań i powiedziałbym, że nawet komplementów, które mnie wzmacniają. Bo długo się wahałem, czy taką koncepcję pisania o tych wywiezionych przyjąć. Chciałem uniknąć takiego ujęcia tego tematu, że ""w bydlęcych wagonach wywiezieni i ciężka robota", i w ten sposób to zgeneralizować. Skoncentrowałem się na jednym bohaterze. A mało jeszcze, osadziłem tego bohatera w rodzinie o duchu niemieckim.

Ślązak o duchu niemieckim i śląski Kolumb

(Lata 2019-2021, pisarz)

No bo wszyscy sobie myślą, że Ślązacy to są ducha polskiego, że oni by na kolanach do Krakowa szli, a może nawet i do Warszawy. Tak kochają to. Są ludzie ducha polskiego, ale nikt się nie przyzna, co tam w jego sercu jest, jakie on ma zapatrywania i sympatie. Jedni ludzie dalej myślą, że to wszystko, co się stało, jest niesprawiedliwe i powinien przyjść inny porządek, niemiecki. No i on z takiej rodziny pochodził. I teraz on tymi swoimi oczami to wszystko ocenia. Ale ponieważ uczestniczy w tej strasznej zawierusze spowodowanej przez Niemcy i dostaje się do niewoli, jest jeńcem niemieckim. A dziewiąty tom Duchów wojny, pod tytułem Nim duchami zostali, to prequel (jak mnie mądrzejsi ode mnie oświecili).

Otóż tam coś w środku we mnie mi podpowiadało: "Tyle poświęciłeś słów ojcu, cztery tomy mu poświęciłeś, on cię wodził swoimi ścieżkami, jego duch cię wodził, a temu ujkowi Pawłowi, czyli bratu taty, poświęciłeś miejsce tylko fragmentarycznie. Że jakieś listy pisał i tak dalej. Poświęć mu, bo jest postacią ciekawą. I tak postanowiłem wrócić do początków. To też jest od Boga chyba, że napisałem książkę o przedwojennych Bojszowach. Bo ten Paweł był z rocznika 1922. Postanowiłem się przyjrzeć temu rocznikowi, który w Polsce jest nazwany Kolumbami. Kolumbowie rocznik 20, 21, 22, 23 i jeszcze 24. Więc ja się temu bojszowskiemu pokoleniu przyjrzałem, by je też skonfrontować z polskim pokoleniem i pokazać, jacy ci ludzie byli inni. I nie mogli być potem, po wojnie, innymi obywatelami Ludowej Polski. Cenię sobie tę książkę i jestem spokojny już teraz.

Ta książka zrobiła nieprawdopodobny wyłom

(Rok 1999, pisarz, historyk i społecznik)

Nie byłoby żadnego tomu, nie byłoby Duchów wojny, gdyby nie książka wcześniejsza To byli nasi ojcowie. Nosiłem się od młodych lat, że napiszę książkę o swoim ojcu, o swoim sieroctwie, ale nigdy nie miałem czasu. Bo byłem dyrektorem szkoły, potem nauczycielem, społecznie działałem. A przy takiej książce trzeba siąść, trzeba sięgnąć do źródeł, trzeba przede wszystkim rozmawiać z ludźmi. No przecież jak zacząłem się interesować tym, to był temat jak morze. Już nie jak rzeka, tylko jak morze. I wtedy miałem sporo materiału o ojcu zebranego. Ale potem stwierdziłem, że to był taki egoizm mój, by tylko o ojcu. A przecież wiem i że jego brat Paweł zginął, i że sąsiad zginął, że jeden, drugi, że ten, że Teodor jest moim kolegą i też sierotą, że ten Ludwik jest też sierotą...

Postanowiłem napisać o wszystkich bojszowiakach, którzy byli w niemieckim wojsku i padli. Cała armia ludzi mi pomagała w tym, bo ja przeszedłem wszystkie domy, a jeśli nie ja, to przeszli listonosze. Zaangażowałem do tego miejscowych listonoszy: "Spytejcie sie tam, czy ten Alojzy Pytel był w niemieckim wojsku czy nie, bo nie mam pewności:. I oni mi potem relacjonowali wszystko. Tak powstała najpierw lista tych, którzy zostali przymusowo do niemieckiego wojska powołani. No i powstała lista tych, którzy padli. Wtedy niepełna, bo dzisiaj już wiem, że co najmniej dziesięciu by trzeba do niej dopisać. I ich teraz w tym dziesiątym tomie na pewno dopiszę.

Zbierałem ten materiał, dużo już wiedziałem, i narodził się wspólny z tymi sierotami pomysł, żeby iść do księdza i mu powiedzieć: "Księże, byłoby dobrze, gdyby gdzieś w kościele, nie musi być na eksponowanym miejscu, ale gdzieś w jakimś tam miejscu albo na zewnątrz kościoła, była tablica z ich nazwiskami. Urodzili się tu, byli tu chrzczeni, w komunii byli, bierzmowani. Jedni się nawet żenili, nawet rodziły się im dzieci. No ja na przykład urodziłem się jako syn poległego". Nie skończyłem jeszcze kwestii, a ksiądz proboszcz powiedział "Żadnej polityki!". No i to mnie dopiero zmobilizował. Skoro nie ma zgody na kamienną płytę o naszych poległych, to zrobimy epitafium papierowe. Miałem zapewnienie, że jeśli napiszę tę książkę, to znajdą się pieniądze na druk. I tak w 1999 roku, czy nawet jeszcze w 1998, w grudniu, ale myśmy to chcieli zrobić jakby na otwarcie nowego wieku, który będzie zwiastował, że te uprzedzenia i nienawiść, i to wszystko już pójdą precz. Chcieliśmy tą książką dać przekaz następnym pokoleniom, żeby już nie nienawidzić, a przede wszystkim pilnować, żeby był pokój. Bo gdzieś przeczytałem, że największą, najlepszą manifestacją pokoju są groby żołnierskie, więc to mi chodziło stale po głowie, żeby to wyeksponować. No i tak ta książka powstała. Okazuje się, że ta książka zrobiła nieprawdopodobny wyłom. Jak ona się dostała do rąk osób, które na Śląsku miały coś do powiedzenia o kulturze, o duchowości Śląska, na przykład tak jak pan świętej pamięci Kazimierz Kutz, no to zrobiła się sensacja. A ja byłem wtedy w tym sejmiku, o którym mówiłem. No i niestety musiałem bardzo wiele razy słuchać nieprzyjemnych inwektyw w moją stronę.

Hitlerowiec, Wehrmacht, Wehrmacht to zbrodniarze... I tak dalej. Musiałem tego wszystkiego wysłuchiwać. Szczególnie brylował w tym jeden z radnych, ale nie powiem jego nazwiska, z Bielska. No ale ja to cierpliwie wszystko słuchałem i tak miałem trochę żal do radnych, że nikt nie stawał w mojej obronie. Bo ja powiedziałem "Nie będę się bronił, absolutnie", zawsze tylko mówiłem "Tato, to ja robię dla Ciebie, dla Ciebie, żebyś Ty żył dłużej niż tylko te 30 lat". Ale raz wreszcie, zdobyła się (może też się z tym męczyła?) pani Ludgarda Buzek. Wstała, weszła na mównicę i powiedziała "Panie taki a taki, może by pan już przestał". No i powiedziała to, co ona o nim myśli i to, co myśli o tej książce. "Wy nie wiecie, czego dokonał pan Lysko! Więcej szacunku!". Ja byłem wzruszony po tym wystąpieniu pani Ludgardy. Byłem wzruszony, naprawdę.

No i książka zdobywała coraz więcej czytelników i nigdy nie była wznowiona. Ja powiedziałem, że jej nie wznowię, nie dodrukuję, każdy jej ma szukać jak relikwii. I tak jest. Jak ktoś chce, to idzie do biblioteki - widziałem już takiego człowieka - i kseruje. Płaci za ksero z biblioteki, żeby ją mieć. A pierwszym to był pan reżyser Mariusz Malinowski, który po przeczytaniu tej książki był już przygotowany do nakręcenia filmu Dzieci Wehrmachtu. On mi zaproponował ten film, zrobienie takiego dokumentu. Zdobyli pieniądze unijne i pojechaliśmy na Ukrainę szukać grobu mojego ojca.

I ja wiedziony chyba duchem swojego taty, znalazłem te Jamki, gdzie ojciec padł 12 stycznia 1944 roku i tam, w miejscowości Krupskoje, miałem wielką jakąś taką, wewnętrzną, nie powiem że radość, ale takie wzruszenie wielkie, że dotknąłem - poprzez foliowy worek, gdzie były złożone - kości czaszki. Tak sobie ubzdurałem, że to jest czaszka mojego ojca i gdzieś mi się wypsnęło przy jakimś tam wywiadzie. No i obiegła cała Polskę chyba wieść, że radny tam taki dotknął czaszki ojca swojego, który został znaleziony na podstawie Erkennungsmarki, czyli nieśmiertelnika. A Erkennungsmarkę, nie tylko jedną, a cały wianuszek 26 Erkennungsmarek, któryś dowódca niósł i padł też. I tam został pochowany. No i tak tych wszystkich 26 zidentyfikowano, oczywiście tam w tym niemieckim biurze. Ja byłem świadkiem miejsca, gdzie mój ojciec miał być za tydzień pochowany na specjalnym ekumenicznym nabożeństwie, ale ja już na tym pogrzebie, drugim pogrzebie ojca nie byłem, bo już nie było czasu na załatwianie wizy na Ukrainę i innych jeszcze formalności.

A więc książka To byli nasi ojcowie dokonała przewrotu. Nie tylko w moim myśleniu, ale we wszystkich czytelnikach. I potem okazało się również, że wyzwoliła niektórych, ba, niektórych - wielu! - z milczenia. Zaczęli ludzie mówić głośno "A ja też jestem sierotą, a ja też miałam ojca czy brata w niemieckim wojsku". Bo dotychczas to był temat tabu, skrywano go, bano się konsekwencji. Ja te konsekwencje poniosłem, ale nie oficjalnie, tylko faktycznie w relacjach prywatnych. Ze strony władzy nie miałem żadnych. Być może, że tam, za moimi plecami coś knuto, ale nie doznałem żadnych takich przykrości oficjalnych, że czczę swojego ojca - żołnierza niemieckiego.

Kocham rodzinę, to szaniec naszej duchowości

(Zawsze)

Jak to dla Górnoślązaka, to rodzina jest dla mnie najważniejsza. Choć rodzina to jest ojciec i matka. Oczywiście i dzieci, i pokolenia wcześniejsze. No i faktycznie taka westalką rodziny była zawsze żona moja Łucja. Dlatego że moje zarobki jako nauczyciela były liche i musiałem stale gdzieś dorabiać. Najczęściej dorabiałem w domach kultury, prowadząc teatry poezji czy inne jakieś formy. Również pisałem - do tygodników, do gazet lokalnych, regionalnych, tak że coś się zawsze dorobiło. Bo pojawiały się dzieci, w sumie mieliśmy sześcioro. Budowałem dom. No i żyło się bardzo skromnie. A były okresy, że żyło się nędznie - już nawet nie będę tego opisywał. Ale to nas razem z żoną hartowało. Z początku było trochę pola, które odziedziczyłem po ojcu. Ale potem ukazała się ustawa o komasacji gruntów za towarzysza Gierka i to pole mi odebrano. Tak że zostałem okradziony przez państwo. To też jest jakiś temat, o którym by trzeba było jak gdyby wołać, krzyczeć "Dlaczego?! Jaką my mamy rekompensatę, a wy jakie mieliście moralne prawo odebrać mi moją ziemię rodzinną, która od wieków była przez moich praojców obrabiana?".

No ale pracowałem. Rano uczyłem w szkole, a po południu przebierałem się do bacioków, brałem konie i orałem, siałem i żniwowałem, i z tego coś tam zawsze było. Chowaliśmy owce, zabiło się trochę, był ogródek, z ogródka były różne warzywa, owoce. Żona nigdy nie pracowała, była zawsze przy dzieciach. I ona była tą westalką. A ponieważ była bardzo zaradna i jest dalej zaradna, no to jakoś żyliśmy. No i na tej skromnej emeryturze, po tej pracy szkolnej, gdzie sobie wypracowałem tą emeryturę. I nadal ta emerytura jest skromniutka - 2 tysiące na dzisiejsze relacje, to to jest nic. Ale ja nigdy się na pieniądze nie skarżyłem, ja pieniądze zawsze mam. Mam nawet jakieś tam oszczędności. Rodzina jest święta. Dla mnie jest rodzina święta. Kocham dzieci. I myślę, że to jest też jakaś pomoc duchowa mojego ojca, bo wydawało się, że ten ród Lysków-Ochmanów się zgubi.

Gdybym ja nie miał dzieci, to by się to urwało. Koniec z Ochmanami by był, z tą gałęzią. Bo oprócz Lysków-Ochmanów są tu jeszcze Lyski-Chrószcze, Lyski-Palorze, Lyski-Kasierze, tych odnóg tu jest więcej. Ale Ochmany by się skończyły. A tak mam dzieci, oni mają swoje, teraz mamy też już dziesięcioro prawnuków, wnuków mamy siedemnastu. Tak że rodzina się rozrasta i to jest nasza siła. Starałem się też dzieci dobrze wychować, choć imputowali mi jedni w różnych anonimach za komuny, że mnie wyrzucili ze stanowiska dyrektora. Anonim został przekazany mi po latach i wiem, co było w nim pisane. Między innymi "Dzieci swoich nie umie wychować, a kadry górnicze chciałby wychowywać jako dyrektor szkoły". "Nie umiałem dzieci wychować", bo posłałem córkę do komunii. A chodziło o to, żeby wychowywać komunistycznie. No i teraz jakbym ja wyglądał, jak się komuna przewróciła? Jak ja bym w środowisku wiejskim Bojszów wyglądał, gdybym ja był gorliwy komunista? No jak ja bym wyglądał, przecież zeszmaciłbym się. No więc wolałem to przyjąć jako "dobrze, no niech nie umiem wychowywać, ale wiem, co dzieciom trzeba". No więc trzeba je kochać i trzeba je wykształcić.

Kocham rodzinę i cenię rodzinę, i uważam, że jeśli chodzi o przyszłość, to to jest szaniec naszej duchowości. Rodzina jest szańcem. Tylko jak się przyglądam, jaka jest mocna indoktrynacja polska, to obawiam się o to, bo dzisiaj się kupuje ludzi pieniądzem. No i ludzie idą za tym pieniądzem, bo jest bieda generalnie. No i każdy mówi: "Ja tam smolę jakieś wartości śląskie, duchowe, one mi nie dają pojeść, chleba mi nie dadzą". I idą za pieniądzem, czyli za chlebem, ale za nimi jest krajobraz po bitwie, spustoszenie. Była u mnie pewna pani, która nic nie wie o przeszłości Bojszów, nic nie wie o przeszłości ziemi pszczyńskiej, nic nie wie o przeszłości Śląska. Nic! I sama rachunku sumienia dokonuje i mówi "To jak ja mam wychowywać swoje dzieci?

Bo w szkole one też tego nie usłyszą. Ino ich uczą o dalekim świecie, geografia jest światowa, historia jest światowa i stricte polska, ale o regionie, o Śląsku, o swojej rodzinnej miejscowości nie ma ani słowa". Ale mimo tego my mamy coś takiego, co się nazywa pamięć domowa! Pamięć domowa, kochana Warszawo! My wiemy, co trzeba przechowywać w pamięci i jak pielęgnować przeszłość! Wy możecie tam mieć swoje własne świętości, możecie je wieszać, robić różnego rodzaju akcje, pomniki, w szkole dzieci tak uczyć, ale my mamy swoje wartości. Jeśli tak każda rodzina śląska by patrzała na tę rzeczywistość, to przetrwamy. Jeśli natomiast zapomnimy, to nas nie będzie. Zapominanie jest naszą zgodą na wykreślenie naszych życiorysów, na wykreślenie dokonań naszych przodków, na wykreślenie nas z mapy życia.

(Spisał Tomasz Borówka)

Alojzy Lysko

Może Cię zainteresować:

Duchy wojny mówią do nas. Nowa książka Alojzego Lyski. Śląski bard uczy, jak ich słuchać

Autor: Tomasz Borówka

24/08/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon