Rok 1970 przyniósł, rzecz jasna, nie tylko premierę „Złota dla zuchwałych”. Co więcej, bez tego zacząć nie możemy: w NHL, czyli najlepszej hokejowej lidze świata, zespół Boston Bruins, z Bobby Orrem i Philem Esposito w składzie, w tymże roku po raz czwarty w swojej historii sięgnął po Puchar Stanleya, wygrywając w finale z St. Louis Blues w czterech meczach (w półfinale Bruins poradzili sobie z Chicago Blackhawks również nie przegrywając meczu). A na naszym hokejowym podwórku najlepsi okazali się hokeiści GKS. Czy kibice z Katowic mogli wtedy przypuszczać, że kolejny tytuł ich zespół zdobędzie dopiero ponad pół wieku później? Przy okazji – Bruins kolejny Puchar Stanleya zdobyli już w 1972, ale na szósty też musieli długo czekać – do 2011 roku.
Wspomnienie Torkatu
Dla
porządku: tytuł z roku 1970 był szóstym mistrzostwem Polski
katowickiego klubu. Poprzednie wywalczone zostały w 1958, 1960,
1962, 1965 i 1968 roku. 52 lata temu w dziesięciozespołowej I lidze
grały aż cztery drużyny z Katowic – oprócz GKS, także Baildon,
Naprzód Janów i Górnik Murcki, co dawało pewien obraz ówczesnego
układu sił na hokejowej mapie kraju. Po czterech rundach i 36
meczach GKS w wyścigu o tytuł o dwa punkty wyprzedził nowotarskie
Podhale i o sześć – lokalnego rywala, Baildon. W GKS grali
wówczas między innymi Andrzej Fonfara, Maksymilian Lebek, Henryk
Reguła, Sylwester Wilczek czy Andrzej Tkacz, czyli człowiek, który
w 1976 roku zatrzymał ZSRR. Zespół trenował radziecki
szkoleniowiec, teoretyk i hokejowy sędzia – Walentin Bystrow,
który w czasie pracy z GKS zdobył złoty, srebrny i brązowy medal
mistrzostw Polski, a także Puchar Polski. Po powrocie do Leningradu
wrócił także do pracy naukowej.
Przez
kilkadziesiąt lat – aż do roku 1973, kiedy to pożar zniszczył
obiekt – symbolem hokejowo-łyżwiarskich (odbywały się tam nie
tylko ślizgawki, ale także mistrzostwa Polski w jeździe figurowej)
Katowic był Torkat. Pierwsze sztuczne lodowisko w mieście miało
swój niepowtarzalny klimat, który z rozrzewnieniem wspominali
zawsze dawni hokeiści klubu z Katowic. I nic dziwnego, przez lata
grał tam także zespół GKS. – To była zupełnie inna atmosfera
niż w późniejszych latach, w Małej Hali przy Spodku, choć
przecież te dwa miejsca dzieliła niewielka odległość. Na Torkat
mogło też przyjść znacznie więcej ludzi – wspomina Andrzej
Tkacz, który pierwszy tytuł z GKS Katowice zdobył w 1968 roku.
Na sprzęt pieniędzy nie było
Andrzej
Tkacz to prawdziwa legenda katowickiego klubu. Dwukrotny olimpijczyk
– z igrzysk w 1972 roku w Sapporo i w 1976 w Innsbrucku,
ośmiokrotnie uczestniczył w hokejowych turniejach o mistrzostwo
świata. Tkacz, przez niektórych nazywany najlepszym bramkarzem w
historii polskiego hokeja, uczestniczył w słynnym, wygranym 6:4
meczu z reprezentacją ZSRR w 1976 roku. Jak wspomina mistrzowski
sezon GKS sprzed 52 lat? – Pamiętam, że mecze były bardzo
wyrównane – mówi Andrzej Tkacz. – I tak jak w niedawno
zakończonym, zwycięskim sezonie GKS, nie było dużych różnic
między zespołami. A rozgrywki? Hokej to hokej. Czasy się
zmieniają, zawodnicy też, a nawet przepisy. Zasady są jednak
nadal podobne i to wciąż ta sama gra.
Były bramkarz GKS, a później także i trener katowickiego
zespołu zwraca uwagę, że największe różnice widać dziś w
sprzęcie. – Kiedyś sprzęt ochronny był dużo cięższy, co
miało wpływ na grę – podkreśla. – Wtedy nie było tych
sztucznych, lekkich materiałów, które stosuje się dzisiaj.
Przykładem niech będą chociażby rękawice – dziś są dużo
lżejsze. Poza tym w tamtych latach zawsze były problemy z tym
sprzętem, trudno było o nowy, więc wszystko było sztukowane. Z
pensjami nigdy nie było problemów, wtedy zawodnicy byli
zatrudniani w kopalniach czy innych zakładach i choć może nie były
to jakieś wielkie pieniądze, to nie można było narzekać – dało
się z tego utrzymać. Ale ze sprzętem zwykle był problem, bo nie
zawsze w klubie były na to środki.
W
1970 roku największymi rywalami GKS były Podhale Nowy Targ i
Baildon Katowice. – W tamtych latach mocne były jednak nie tylko
Podhale czy też Baildon, który zawsze się „stawiał”, choć
nigdy nie zdobył tytułu mistrzowskiego. Liczyć się trzeba było
także z Legią, niezłe były pomorskie drużyny z Bydgoszczy czy
Torunia – opowiada Andrzej Tkacz.
Czekając na wychowanków
Jak
mistrz Polski z 1968 i 1970 roku przyjął tytuł GKS po 52 latach? –
Oczywiście cieszę się bardzo. Miałem swój udział w dwóch
poprzednich tytułach, później – jako trener – zdobyłem wraz z
zespołem brązowy medal – przypomina były bramkarz GKS. – „Po
drodze” były też inne medale, i brązowe, i srebrne, ale tego
złota ciągle nie było. Najbliżej było w pierwszych latach tego
wieku, kiedy trenerem był Novotny. Wtedy były i odpowiednie
warunki, i dobry zespół. Brak złotego medalu był wówczas dużym
rozczarowaniem.
Dla
Tkacza ważne jest, że „złoty” zespół GKS ma zarówno
polskiego trenera – Jacka Płachtę, jak i dużą grupę polskich
zawodników. To wbrew dzisiejszym trendom, kiedy łatwiej jest
sprowadzić zawodników z zagranicy niż postawić na rodzimych
graczy. W GKS jest kilku obcokrajowców, choć do ich grona trudno
już jednak zaliczyć Johna Murray’a, Amerykanina z polskim
paszportem, który bronił już barw naszej reprezentacji. Poza nim
to Kanadyjczyk Carl Hudson, Finowie Kalle Valtola, Joona Monto,
Miro-Pekka Saarelainen i Matias Lehtonen oraz Szwed Anthon Eriksson.
Dla porównania, w zespole Unii Oświęcim, z którą GKS grał w
finale play-offów, jest dwukrotnie więcej obcokrajowców – 8
Rosjan, 2 Kanadyjczyków i 2 Słowaków.
– Wbrew wszystkiemu, co się teraz opowiada, GKS znalazł polskich zawodników – podkreśla Andrzej Tkacz. – Oczywiście szkoda, że to nie są wychowankowie, ale wzmocnieni szóstką zagranicznych hokeistów udowodnili, że potrafią grać. Uważam, że ta duża liczba zagranicznych zawodników to dziś problem polskiego hokeja. Wielu między 16. i 20. rokiem życia rezygnuje, bo nie widzi szans na grę w sytuacji, kiedy ich klub zatrudnia hurtowo zagranicznych graczy. Kiedyś zatrudniano dwóch lub trzech obcokrajowców, którzy grali na wysokim poziomie. Od nich mogła uczyć się młodzież. Tymczasem dziś są zespoły, w których Polaków niemal w ogóle nie ma. Dobrze, że w Tychach są wychowankowie, a w Katowicach, mam nadzieję – nim doczekają się własnych zawodników – będą zatrudniać zdolnych polskich hokeistów. W tym sezonie GKS miał szóstkę polskich obrońców. I co? Dali radę.
Stabilizacja najważniejsza
Andrzej
Tkacz uważa, że GKS zasłużenie wywalczył tytuł mistrzowski. –
Katowice były dobrze przygotowane fizycznie i taktycznie. A drużyna
była odpowiednio dobrana i ustawiona – mówi. – Pod koniec
sezonu ciężar gry na siebie brał nie tylko atak Grzesia Pasiuta,
ale także inne ataki – z Michalskim i Krężołkiem czy obcokrajowców. Jak są cztery dobre ataki, to nawet kiedy jeden z
nich ma słaby dzień, pozostałe mogą wygrać mecz – zaznacza.
Według
byłego reprezentanta Polski, ważne jest, aby GKS mógł grać w
nowym miejscu. – Żeby zdobyć kibiców trzeba mieć drużynę, a
żeby mieć drużynę trzeba mieć wychowanków – zaznacza. –
Fajne byłoby nowe lodowisko, bo jak się zaczyna sezon „na
walizkach”, a Mała Hala jest otwierana czasem we wrześniu, albo i
później, to może rozbijać drużynę. Swoje lodowisko, swoja baza
oznacza, że i z młodzieżą można pracować. Jak jest jedna czy
dwie grupy, to jeszcze w obecnych warunkach można to jakoś
pogodzić, w przypadku, kiedy pojawi się więcej – to będzie już
problem. Dobrze, że jest jeszcze lodowisko w Janowie.
Czy
GKS będzie teraz dominował w lidze? – Bardzo ważna jest stabilizacja w
klubie. I tak jest dzisiaj w GKS. Miasto zabezpiecza środki i
zawodnicy mogą myśleć tylko o trenowaniu. Nie muszą zastanawiać
się, czy będzie wypłata, czy nie, czy będą kije do grania, czy
nie – co, niestety, było wielkim problemem przed dziesięcioma
laty – przypomina Andrzej Tkacz. – Mam nadzieję, że będzie tak
nadal, że będą niewielkie wzmocnienia, i że skład również
będzie stabilny. Ważne jest, żeby być cały czas w czołówce,
żeby z podium nie schodzić. Dobrym przykładem niech będzie
Jastrzębie, które w zeszłym sezonie zdobyło tytuł, a w tym znów
ma medal – brązowy.