Rozmowa z Anną Malinowską
Dlaczego zdecydowałaś się, jako Ślązaczka z Giszowca, napisać książkę właśnie o Sosnowcu?
Zaczęło się prozaicznie. Wydawnictwo Czarne, które wydało moją poprzednią książkę „Od Katowic idzie słońce”, zaproponowało mi, bym zajrzała po sąsiedzku co słychać za miedzą, czyli napisała o Sosnowcu. Przyznaję, że ja tego miasta kompletnie nie znałam. Kojarzyło mi się z jednym wielkim blokowiskiem. Z nielicznych wcześniejszych wypraw pamiętałam właściwie tylko budynek dworca, który jawił mi się jako schludny, jasny obiekt, nieoszpecony centrum handlowym…
Tu przytyk do Katowic?
I że gdzieś obok jest coś, co przypomina ministarówkę. I tyle wiedziałam o Sosnowcu. Chciałam najpierw poznać to miasto, zobaczyć z czym będę miała do czynienia, jaka to jest materia. Moim planem było właściwie tylko to, żeby znaleźć ciekawe historie, które mnie przede wszystkim zainteresują, bo nie potrafiłabym pisać o rzeczach, które dla mnie osobiście są średnie, letnie i nie wciągają.
Udało ci się szybko znaleźć takich ludzi, którzy chcieli opowiedzieć o sobie, o teraźniejszości i przeszłości Sosnowca?
Miałam swojego białego królika, którego szukałam bardzo intensywnie i okazał się nim być mój kolega ze studiów, Ryszard Derdziński, który jest mieszkańcem Sosnowca od zawsze, ale jego mama była urodzoną w Szopienicach Ślązaczką z dziada pradziada. Ryszard był dla mnie wyśmienitym przewodnikiem, dobrze się rozumieliśmy i świetnie mnie wprowadził w realia Sosnowca. Od niego się tak właściwie wszystko zaczęło. Dzięki kilku wyprawom z Ryśkiem zrozumiałam, że to jest ciekawe miasto i że będę miała o czym pisać.
W jaki sposób wybierałaś bohaterów książki?
Dość intuicyjnie. Nie miałam określonego klucza, zresztą nigdy go nie mam. Starałam się, by dobrać historie, które będą ciekawe nie tylko dla mieszkańców Sosnowca, ale też dla tych z Katowic, z Krakowa, Bydgoszczy, czy z Pomorza. By były to historie, które przeczyta każdy, kto lubi reportaże.
Twój pomysł na tę książkę był taki mniej więcej jak na „Od Katowic idzie słońce”? Czyli twoje impresje przeplatane różnymi historiami z miasta?
Tak, nawet myślałam, że to będzie taki drugi tom, po Katowicach, czyli Śląsku, mamy Sosnowiec, symbol Zagłębia Dąbrowskiego. Od początku wiedziałam, że jeśli już mam pisać o Sosnowcu, to w podobny sposób, żeby to był też zbiór historii, przede wszystkim ciekawy i przekrojowy dla tego miasta, który pokaże jego bardzo różne oblicza.
Czy coś cię zaskoczyło w pracy nad książką o Sosnowcu?
Wszystko mnie zaskakiwało! Gdy pracowałam nad „Katowicami” to była zupełnie inna praca, bo to było moje miasto. Z jednej strony miałam problem z sobą, bo musiałam odseparować od pracy własne przemyślenia czy wspomnienia, bo większość tych miejsc była mi bliska czy znajoma. Musiałam się pilnować, chociaż i tak to najbardziej osobista moja książka. A z kolei w Sosnowcu była…
Terra incognita?
Tera incognita całkowicie, więc byłam wszystkim zaskoczona, wszystko we mnie wywoływało uczucia związane z odbieraniem czegoś po raz pierwszy. Albo zachwyt, albo wręcz przeciwnie. Pamiętam gdy byłam pierwszy raz w Pałacu Dietla, to zrobiłam wielkie oczy. W Sosnowcu takie coś? Nagle zobaczyłam, że są miejsca z takim klimatem, z taką wspaniałą łazienką (to najpiękniejsza łazienka w tym kraju!). To było dla mnie totalnym objawieniem. Innym, ale już wcześniejszym, był z kolei Pałac Schöna, do którego trafiłam tylko dlatego, że ktoś mi polecił, że w okolicy jest bardzo dobry warsztat samochodowy. Więc zostawiłam w nim auto i zaczęłam snuć się po okolicy, i za drzewami nagle zobaczyłam ukryty wspaniały pałac. No łał! Sosnowiec jest dla mnie miastem kontrastów krajobrazowych, w jednym miejscu jest coś wspaniałego, a za rogiem – miejsce, które niekoniecznie licuje z takim pięknym sąsiedztwem. Byłam np. na Dęblińskiej, przy placu Ćwierka, gdzie są piękne kamienice, bardzo mieszczański klimat. Weszłam w lukę między budynkami i dotarłam na poletko nieużytków z kontenerami, gdzie stała grupa panów popijających napoje wyskokowe pod chmurką. Dwa zupełnie inne świata, tak blisko siebie, więc ciągle byłam czymś zaskakiwana.
Wydaje się, że w ostatnich latach, około 10, od czasu ukazania się pierwszej książki profesora Zbigniewa Białasa, „Korzeniec”, w Sosnowcu wzrasta duma z miasta, z jego historii. Czy ty czułaś, że z twoich bohaterów bije duma ze swojego miasta?
To jest trudne pytanie, bo aż tak bardzo się nad tym nie zastanawiałam i nie pytałam też o to, ale miałam poczucie że jednak, mimo wszystko, tożsamość mieszkańców dopiero się buduje. Historia Sosnowca i jego mieszkańców jest historią migracji, która dopiero jakiś czas temu, mam wrażenie, została zatamowana i na bazie obecnej tkanki, która tutaj pozostała, tego co jest tu i teraz, zaczyna się ona budować. Zarówno książka prof. Białasa, pierwsza i kolejne, oraz spektakl na podstawie „Korzeńca” pokazały, że mieszkańcy Sosnowca chcą o sobie czytać, chcą siebie widzieć na scenie i są tym zainteresowani. Są zainteresowani też historią tego miasta, więc dobry zaczyn jest. Mam wrażenie, że Sosnowiec jest pod tym względem na początku bardzo dobrej drogi.
Opisujesz w książce różne znane w całej Polsce, albo i na świecie, postaci związane z Sosnowcem i nagle się okazuje, że ich jest całkiem sporo. Szpilman, Kiepura, Cygan…
Ta cała muzyczna historia Sosnowca! Ja w nie spodziewałam, że będąc w mieście, które do dziś nie ma dużej, reprezentacyjnej sali muzycznej, tyle osób zajmowało się muzyką, i mieli wielkie osiągnięcia w tej dziedzinie. Oczywiście wiedziałam, że Kiepura jest Sosnowca, ale ja nawet, tak szczerze powiedziawszy, nie jestem przekonana, czy dotykałabym jego postaci, gdyby nie okazało się, że on nie był jedyny. Wolę pisać o tak zwanych zwykłych mieszkańcach, oni są często ciekawsi niż ci z pierwszych stron gazet. Więc na Kiepurę się nie nastawiałam, ale kiedy zorientowałam się, że tych postaci jest więcej, bo nie mówię tu tylko o Szpilmanie, nie mówię tu tylko o Jacku Cyganie, o których też oczywiście wiedziałam wcześniej, ale kiedy się nagle dowiedziałam o pięknej historii Ewy Horbaczewskiej, która zakładała pierwszą szkołę muzyczną w Zagłębiu. Szkoda, że w Sosnowcu nie ma dużej cyklicznej imprezy, konkursu muzycznego, który by bazował na tych postaciach. Jestem ciekawa, dlaczego miasto o to nie zadbało. Nie chcę nikogo winić, ani wskazywać palcem, bo to nie o to chodzi, ale jako osoba zupełnie z zewnątrz miałam na dzień dobry pierwszą refleksję, że Sosnowiec może się poszczycić tak wielkimi muzycznymi postaciami, a nie wykorzystuje tego.
Czy Sosnowiec może być ładny, może się podobać?
Sosnowiec, moim zdaniem, jest miastem trudnym estetycznie. Ale znów, skądś się to wzięło. Jeżeli mamy chaotycznie wybudowane miasto, które tak naprawdę powstało jeszcze przed 1902 rokiem, kiedy nadano mu prawa miejskie, składające się z budynków budowanych bez planu, na chybcika, to żywotność takich obiektów była krótka. Dużo z nich zostało wyburzonych, bo nie spełniały żadnych standardów, a na ich miejscu powstały bloki z wielkiej płyty.
Jedna z twoich bohaterek mówi nawet o tym, że właściwie lepiej, że te bloki są, bo dzięki temu ludzie mają lepsze warunki życia.
Tak, ludzie w tym mieście nagle ucieszyli się, bo oni z tej lepianki, która niejednokrotnie była jakąś totalną norą, przenieśli się do mieszkania w bloku, gdzie była winda, było ciepło i jasno jasno, z kranu leciała ciepła woda. Można dziś narzekać, że Sosnowiec jest miastem blokowisk, ale dla mieszkańców to był duży postęp cywilizacyjny i ludzie sobie to bardzo chwalili. Dlatego pod względem estetycznym Sosnowiec jest trudny, bo nie ma tu pięknych kwartałów secesyjnych kamienic, z ulicami prowadzącymi do parków. Za to na pewno jest kilka urokliwych miejsc. Sosnowiec może się szczycić wspaniałymi pałacami.
Podobno Sosnowiec jest miastem z największą liczbą pałaców wśród wszystkich miast Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii.
Tak, to są obiekty, które na pewno mogą do miasta przyciągnąć turystów.
Do kategorii obiektów rezydencjonalnych można nawet podciągnąć Zamek Sielecki, bo przecież Katowice zamku nie mają.
Tak, zupełnie zaskakujący jest Zamek Sielecki. Jak byłam tam pierwszy raz, to zwariowałam, bo wjechałam między bloki, patrzę - cóż to za niesamowita budowla między nimi. Tak więc warto odkrywać Sosnowiec.
Dlaczego już w tytule książki „Nic śląskiego” podkreślasz opozycję śląsko-zagłębiowską?
Tytuł książki nie był zamierzonym od początku zabiegiem, nie był w planie od początku. Dopiero w trakcie pracy w pełni zrozumiałam, że z racji swojej historii Sosnowiec, położony tak blisko Śląska, jest w porównaniu do niego innym światem.
Skąd, twoim zdaniem, wynika niechęć Ślązaków do Zagłębiaków, szczególnie do tych z Sosnowca? To uczucie jest jakby wpisane w tożsamość niektórych Górnoślązaków.
Oj, to jest temat rzeka. W wielkim skrócie – to ma związek z przeszłością pozaborową. W Katowicach, wtedy części Prus, panował dosyć mocny ordung, ale przy tym jednak dbałość o wygody, o przestrzeń, która jest dobra dla człowieka, mówiąc tak najogólniej. Z drugiej strony mamy Sosnowiec, rubieże Imperium Carskiego, gdzie było dużo biedniej, gdzie obowiązywało zupełnie inne prawo. Np. nie można było budować domów w odległości mniejszej niż około 1800 metrów od granicy. A gdzieś musieli mieszkać, więc budowano nocą, na chybcika, z byle czego. Jak już przykryto to dachem, to nie można było takiego domu rozebrać, więc bardzo się spieszono. Dlatego różnorodność tych domów, ich wysokości i ich też komfortu, bo powstawały w ten sposób też lepianki. Cywilizacyjnie Górny Śląsk i Katowice stały o niebo wyżej niż Sosnowiec. Więc pewnie stąd wzięło się poczucie niektórych Górnoślązaków o wyższości. Później przyszła wojna i wydarzenia tuż po niej, m.in. obóz Zgoda w Świętochłowicach, kiedy złamano Ślązakom kręgosłup. Oni o wielu rzeczach przestali albo nie mogli mówić, a jednocześnie nie byli dopuszczeni do awansów. Oni byli od roboty. Gros miejsc na eksponowanych stanowiskach zajmowali ludzie przyjezdni, w tym też ci z Zagłębia, co powodowało niechęć, zazdrość. Bo jak to? Dla dla nas nie było etatu, ino dla Goroli?! I to się tak ze sobą nawarstwiało i myślę sobie, że też pewnego rodzaju inną składową tego konfliktu jest niezrozumienie Ślązaków.
W jakim sensie?
Ślązacy nie byli zrozumiani przez mieszkańców Zagłębia ze względu na te meandry historyczne, na wyrazistą kulturę śląską. Ona jest strasznie mocna, wyrazista. Jest godka, która jest tak specyficzna i tak charakterystyczna, że dla wielu osób, którzy zetknęli się z nią po raz pierwszy mogła przypominać prawie niemiecki. W Zagłębiu nie było zrozumienia dla tej odrębności, dla tej historii bardzo skomplikowanej, jakie Katowice i Górny Śląsk mają za sobą. Władzy ludowej było na rękę, by tożsamościowe sprawy, ale i te związane z „dziadkami w Wehrmachcie” wyprzeć, zamieść pod dywan. I to był też świetny pretekst do tego, żeby zmusić Ślązaków do milczenia, żeby oni w ogóle nic nie mówili na ten temat, no bo się bali. Mam takie wrażenie, że w niektórych śląskich rodzinach dalej temat związany z okresem II wojny światowej to temat tabu, którego lepiej po prostu nie ruszać. Więc, podsumowując zatargi śląsko-zagłębiowskie, są one efektem wzajemnego niezrozumienia. Mimo że tacy bliscy sąsiedzi, a jednak tacy dalecy.
Czy miałaś też innych niż Ryszard Derdziński bohaterów, którzy mieli związki sosnowiecko-śląskie?
Nie, tylko Ryszarda, ale on mi wspominał, że nie jest jedyną taką osobą. Są inni, których rodziny wychodziły się ze Śląska, a z różnych powodów trafiły do Sosnowca. Często wiązało się to z prozą życia, czyli kupnem mieszkania lub otrzymaniem go z zakładu pracy właśnie w Sosnowcu. Ludzie też zawierali małżeństwa śląsko-zagłębiowskie, więc ta ludność w czasie PRL-u się przenikała.
Zagłębiacy zwracają uwagę, że wszystko w regionie jest „śląskie”…
Często ludzie nie wiedzą, że Zagłębie i Śląsk to odrębne krainy. Mówi się np. w mediach ogólnopolskich np. Jesteśmy na Śląsku, w Sosnowcu. No nie, to nie jest Śląsk, to jest Zagłębie Dąbrowskie i to są dwie zupełnie różne historie.
Jakie są Twoje uczucia do Sosnowca po tej książce?
Wcześniej były żadne, to znaczy bardzo obojętne, bo ja nawet jakoś niespecjalnie się śmiałam z Sosnowca, choć oczywiście słyszałam te żarty. Z drugiej strony nie miałam jakichś ciepłych uczuć do miejsca, którego w ogóle nie znałam, z którym nic mnie nie wiązało. Nie miałam tutaj przyjaciół, znajomych, więc po prostu ten Sosnowiec gdzieś tam był. Praca nad książką sprawiła, że na pewno poznałam wielu mieszkańców Sosnowca. Jestem im wdzięczna za to, że przyjęli mnie w swoich domach, opowiedzieli mi swoje historie, podzielili się z nimi. Z drugiej strony widziałam, że ich reakcje były bardzo pozytywne. Oni się cieszyli, że ktoś pyta o ich miasto, o historię, o ich uczucia do tego miasta. Miałam poczucie, że brakowało im takiej osoby jak ja, która chce napisać reportaże o ich miejscu. Życie pisze najlepsze scenariusze, których nikt nie jest w stanie wymyślić.
Może Cię zainteresować:
Maciej Baranowski: Mauzoleum Dietlów w Sosnowcu. Okazały grobowiec na Cmentarzu Czterech Wyznań
Może Cię zainteresować: