Zanim jednak przywita się wiosnę, to najpierw jednak trzeba pożegnać zimę, a to najlepiej można osiągnąć topiąc Marzannę. I choć dzisiaj myślimy o niej, jako o symbolicznym powitaniu wiosny, to XIX-wieczni badacze podkreślają, że to zwyczaj żegnania zimy i śmierci. Marzanna dzisiaj jest znana w całej Polsce, dzięki włączeniu jej do edukacji wczesnoszkolnej w PRL-u. Każdy chyba w szkole miał taki epizod. Zaczynało się od tekstu “mamo, potrzebuję na jutro marzannę zrobić i pani kazała jej uszyć suknie”, a potem już wiadomo.
Natomiast, gdy patrzymy materiały opracowane przez Władysława Bartkiewicza w 1866 i Heinricha Schnurpfeila z 1860 to obaj panowie (spoza Śląska) widzą Marzannę jako prastary słowiański zwyczaj kultywowany na Śląsku. Bartkiewicz zauważa, że w Wielkopolsce są chłopi zaznajomieni z tym konceptem, ale rzadko to obchodzą i kilka wsi podlaskich ponoć też miało topić Marzannę. Jednak w świetle przekazów Marzanna jest widziana jako typowo śląski obyczaj. A skoro już wywołałem badaczy, to zobaczmy jak opisują witanie wiosny na Śląsku:
A na wsiach...
Kontynuujemy wątek topienia Marzanny, bo to obszar typowo wiejski. Co ciekawe XIX-wieczni dziennikarze nazywają ją jednomyślnie bałwanem. Marzanna nie jest po prostu kukłą, a pozostałościami zimowego bałwana. Stelaż po rozpuszczonym bałwanie miano ubierać, a następnie żegnać śmierć topiwszy, bądź paliwszy kukłę. Obchody wypadały różnie, między 7. a 23. marca. Zależało to od pogody i świąt Wielkiej Nocy. Bałwana można było topić albo palić, w zależności od warunków terytorialnych. Ciekawe jest, jak śląska ludność górska z Karkonoszy obchodziła ten obyczaj. Mianowice palono kukły po jaskiniach górskich, które to w czasie wojny trzydziestoletniej miały być kryjówkami dla potrzebujących uchodźców. Czy faktycznie w tych jaskiniach w latach 1618-1648 ktoś się ukrywał to inna sprawa, ale ludzie tak to zapamiętali.
Kolejny zwyczaj witania wiosny opisuje w 1865, znamy już naszym czytelnikom,Jan Mikołaj Fritz. Chodzi o starcie zimy z latem u progu wiosny. Dwóch młodych chłopaków ze wsi przebiera się odpowiednio w ciężki zimowy kożuch i letnie krótkie ubranie. Zadaniem obu chłopaków jest chodzenie po wsi i toczenie pojedynku na obelgi między Zimą a Latem, gdzie zwyczajowo wygrać musi Lato (chyba że akurat zima w tym roku lepiej obrażała).
... w miastach
Jerzy Grajnert przebywając w Breslau w 1857 pisze:
Ktokolwiek z obcych w rannych godzinach niedzieli Laetare (ostatnia niedziela postu) przechodził się po ulicach Wrocławia, temu nastręczyć się musiała myśl, że jak pewne strony w Czechach, tak i Wrocław należy do rzędu miejsc słynnych z zamiłowania do muzyki, bo gdzie bądź obrócił się, wszędzie usłyszał śpiewy. Wykonawcy, bez wyjątku małoletni, po części boso, a mimo dokuczliwego zimna leciutką odzieżą tylko lub łachmanami okryci, pod godłem goika, rozmaitymi strzępami pstrymi ubranego, chodzili od domu do domu, zwiastując wiosnę.
Śpiewy te, w najwyższym stopniu nieharmonijne, ale za to krzykliwe, aż uszy bolą, są pozostałością obrzędu odprawianego z początkiem wiosny na cześć bogini płodności; po innych miejscach prowincji naszej, szczególniej po wsiach, towarzyszą innemu zwyczajowi, wypędzeniem śmierci. Małych krzykaczy zbywano i tym razem, zbywano nie tyle brzęczącymi fenigami, jak tak zwanymi mehlwiessami, to jest pieczywem czysto śląskim, składającym się z oskrobków mącznych, wody i kilku atomów miodu. Jakkolwiek ani co do formy, ani do smaku nienależące do rzędu wykwintnych łakotek, ochoczo jednak wszędzie były przyjmowane, a w pewnych przestankach śpiewacy, usiadłszy gdzieś na schodach lub przed kamienicą, z torb przybocznych wyjęli mąką obsypane gałki i w takiej ilości je pożywali, iż słusznie wnioskować można, że żołądek śląski co do siły trawienia nieco podobnym być musi do żołądka strusia, nie lękającego się nawet głazów.
Walpurga
Wiosny nie świętuję się tylko raz. W nocy Walpurgii, czyli z pierwszego na drugiego maja wierzono, że na górze Brocken w Harz (stąd też mówi się harcować) odbywa się coroczny zjazd wszystkich niemieckich (oraz śląskich i czeskich) duchów, wiedźm i innych potworów. Coś w rodzaju Wszystkich Świętych na cmentarzach, tyle z demonami. Co tam słychać, Pani Jędzo? A w porządku, Utopcowo.
Noc ta miała być szalenie niespokojna i raczej taką była, bo należała do białych ciepłych nocy. I nie tyle czarownice harcowały, ile ludzie, stwierdziwszy, że dziś spać nie idą. Z jednej strony aurę niepokoju zapewniały wszędzie malowane i stawiane krzyże mające odstraszać nocne mary. W stodołach kładziono świeżą darń wierząc, że psotniki mogą wkroczyć, dopiero gdy podliczą wszystkie źdźbła, czego oczywiście nie mogły zrobić przed nastaniem brzasku. Z drugiej zaś strony domy strojono kwitnącymi konwaliami, tulipanami czy bzem. Śpiewano, pito i harcowano, tak, że Walentynki zwyczajowo powinno się obchodzić w maju.
Rochwist
Zacznijmy od tego jak piękna to nazwa. W sam raz na tytuł powieści Szczepana Twardocha czy kolejnego polskiego serialu kryminalnego w reżyserii Jana Holoubka. A obyczaj ten opisał Łukasz Gołębiowski w 1831, opatrując go już wtedy terminem mało popularnego święta. Rochwist śląski (piękna nazwa, naprawdę) zaczyna się o świcie pierwszego dnia Zielonych Świątków (na Śląsku, jak w Niemczech obchodzono je kiedyś dwa dni) wraz z gonitwą stajennych w Laskowicach (dziś Jelcz-Laskowice), których celem było jezioro Próchnik (kajkolwiek to jest). Zwycięzca - Królem, podium Dworem, ostatni- Rochwistem, czyli błaznem.
Po dokonanym wyścigu (w innych wsiach nie konne, a przełajowe) Rochwista pakują na taczkę i wiozą go tak z powrotem do wsi , a Królowi wszyscy oddają pokłon. We wsi Rochwist musi płatać różne figle i zabawiać gospodarzy, tak aby ci zgodzili się ofiarować mu drobny podarek w postaci jedzenia na ucztę, która odbywa się wieczorem. Tedy też Król wraz z dworem i całą wsią jedzą i piją podczas wieczerzy, a Rochwist zabawia wszystkich błazeńskim spektaklem. Brzmi niesamowicie, nieprawdaż? Kto wie, może za parę lat uda nam się zorganizować kolejną edycję takiego święta.
A na koniec wiosny
Wiosna nie trwa wiecznie, ale że lato po niej przychodzi, to jest co świętować. Przesilenie letnie, czyli noc świętojańska to jedno z najbardziej mistycznych świąt śląskich, gdy Ślązacy nawiązywali obchodami do czasów pogańskich, choć ich nie naśladowali, a bardziej udawali. Wyruszały wtedy pielgrzymki z całego Śląska na Górę Sobótkę (dziś zwaną Ślężą), gdzie budowano wielkie stosy drewna i palono ogromne ogniska. Góra raz do roku rozświetlała się brzaskiem dziesiątek czy setek ognisk widocznych aż w Świdnicy i Wrocławiu. Niestety ten piękny i mistyczny zwyczaj w XIX wieku zniszczyły korporacje studentów z Breslau i ruchy volkistowskie, co ostatecznie sprawiło, że w latach 30. przybrało to formę święta nazizmu. I choć zwyczaj stary i można było nawet wymyślić, że piastowski, to jednak niesmak nazizmu pozostał. Lata minęły, a na Sobótkę wróciły jednak obrządki nocy świętojańskiej, ale tym razem dokonują ich tzw. rodzimowiercy, którzy myślą, że kultywują wiarę słowiańskich przodków*.
Wiosna jednak dopiero co się zaczyna, nie ma co myśleć o jej końcu, a najbliższe tygodnie i miesiące zapowiadają się bardzo miło biorąc pod uwagę ustawę o języku śląskim. Jak dobrze pójdzie to dostaniemy gyszynk od Hazoka w postaci statusu języka.
*Zaznaczam, że moim celem nie jest drwić, czy śmiać się z ruchu rodzimowierczego. Po prostu trzeba być świadomym, że to współczesny produkt, który nie jest powrotem do dawnych obyczajów i świąt, bo tych najzwyklej w świecie nie jesteśmy w stanie odtworzyć i poznać. O pogańskich wierzeniach słowiańskim wiemy malutko i zdecydowanie za mało, żeby budować jakikolwiek ruch oparty o to. Możemy najwyżej wrócić do XIX-wiecznego miksu chrześcijaństwa i pogaństwa.
Może Cię zainteresować:
Raz słońce, raz deszcz. Przedwiosenny QUIZ od Ślązaga
Może Cię zainteresować: