Rozmowa z Pauliną Hławiczką-Trotman, pierwszą w historii Polką wybraną i konsekrowaną na biskupa Kościoła Luterańskiego w Wielkiej Brytanii
Jak mam się do pani zwracać: biskupie, biskupko, pani biskup?
Nomenklatura się dopiero tworzy, bo nie ma w Polsce kobiet biskupów, więc język potrzebuje trochę czasu, żeby sobie to wypracować. Ludzie na razie próbują używać słów „biskup”, „biskupka”, „biskupa”, ale ogólnie mówią do mnie „biskup Paulino”, niektórzy „ekscelencjo” – to te stare formy. Jak najbardziej może być: „biskup Paulino” czy nawet „pani Paulino”.
Gdy napisaliśmy w ŚLĄZAGU tekst o konsekracji pani na biskupa Luterańskiego Kościoła w Wielkiej Brytanii, informując, że pochodzi pani z Ustronia, poprosiła pani o poprawkę, że „ze Śląska Cieszyńskiego”.
Urodziłam się w Cieszynie, na Śląsku Cieszyńskim. Przez pierwsze 12 lat życia mieszkałam w Skoczowie, a później 6 lat w Ustroniu. Skoczów i Ustroń są miastami moich rodziców, Skoczów - mojej mamy, Ustroń to ojcowizna mojego taty. Te szczęśliwe miejsca kształtowały moje dzieciństwo i młodość, a także moją duchową i muzyczną drogę.
Pani rodzina jest religijna?
Tak, w drzewie genealogicznym Hławiczków od czasów Reformacji po czeskiej i polskiej stronie jest wielu luterańskich księży i wielu muzyków. Ja także podążam tą drogą. Moi rodzice byli solistami chórów kościelnych. Ja byłam ich pierwszym dzieckiem i poprzez muzykę poznałam ten Kościół, siedząc z nimi na próbach. Od dziecka razem z nimi śpiewałam, choć moje pierwsze dźwięki były marne i fałszywe. Byliśmy bardzo zżyci z tą formą sprawowania obowiązku kościelnego, uczestniczyliśmy w zjazdach, koncertach i konkursach muzycznych. To wszystko działo się w Kościele, przez Kościół, dla Kościoła i dzięki Kościołowi, a dawało nam wszystkim wielką radość.
Kim są pani rodzice?
Mój ojciec niestety zmarł w 2009 roku, w wieku 48 lat. Był mistrzem produkcji w skoczowskim GT Poland, dawnym Fiacie. Moja mama była przez wiele lat pracownikiem biurowym, następnie spełniała się jako pracownik socjalny z dziećmi niepełnosprawnymi w domu opieki, aż nieoczekiwanie zmieniła swój zawodowy kurs i od ponad 20 lat pracuje w kulturze, w Dziale Folkloru Ustronia.
Gdzie pani chodziła do szkoły średniej?
Do Cieszyna, do liceum imienia Antoniego Osuchowskiego, gdzie po godzinach uczyłam się śpiewu w żeńskim zespole Helizant i gry aktorskiej w Cieszyńskim Studiu Teatralnym.
Po maturze zdecydowała się pani wyjechać do Warszawy na studia teologiczne na Wydziale Teologii i Etyki Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej. Dlaczego wybrała pani właśnie takie studia?
Powiem pani szczerze, że ta droga była dla mnie już wybrana. Ja sama osobiście planowałam studia artystyczne, śpiew i teatr. Przygotowywałam się do zdawania na Akademię Teatralną. To były moje marzenia i moja droga od wielu, wielu lat. Jednak podczas przejścia w pełnoletniość przeżyłam moment powołania, w którym dowiedziałam się, że jest ode mnie oczekiwane, aby studiować teologię i służyć w Kościele.
To, jak się domyślam, zburzyło pani osobiste plany.
Tak, zaburzyło moje marzenia. Najpierw bardzo mnie to rozczarowało i towarzyszył mi lęk, bo przecież wiedziałam od wielu lat, co chcę robić w życiu, a tu taka zmiana i poczucie obowiązku poddania się tej zmianie. Po drugim roku studiów teologicznych postanowiłam jednak zdawać na śpiew operowy w Warszawie.
Jednak! Czyli artystyczna dusza nie dała się stłamsić.
Wiele osób na uczelni sprzeciwiało się temu. Moi duszpasterze czy wykładowcy nie chcieli, żebym się rozdrabniała. Ja uważałam, że jeżeli Bóg pozwoli mi studiować, to dam radę. Jeżeli nie będzie tego chciał, to mi po prostu nie pozwoli się do tej szkoły dostać. Selekcja kandydatów jest tam bardzo duża, łatwiej się nie dostać niż dostać.
I co? Dostała się pani i rzeczywiście skończyła studia, oprócz teologii, też ze śpiewu operowego?
Tak, dostałam się do szkoły na śpiew operowy, do wspaniałej nauczycielki Eweliny Chrobak-Hańskiej, skończyłam edukację muzyczno-artystyczną i do dzisiaj śpiewam!
Jak to? Jest pani biskupem i jeszcze pracuje jako śpiewaczka?
W naszym układzie kościelnym księża muszą być dwuzawodowi, ponieważ Kościół nie jest w stanie nas utrzymać. Nie śpiewam oczywiście co tydzień, nie ma takiej możliwości, ale mam rocznie kilka większych koncertów, recitali lub funkcji wokalnych. Staram się to utrzymać ze względów zarobkowych, ale również dla samej siebie, bo kocham śpiewanie i jestem wdzięczna Bogu, że pozwolił mi studiować śpiew. Wykorzystuję dużo muzyki kościelnej i religijnej w moim repertuarze. Moje śpiewanie jest też potrzebne w kościele, gdzie przecież musimy służyć głosem. Te dwa aspekty mojego życia – religia i śpiew łączą się bezsprzecznie. Ogranicza mnie tylko napięcie czasowe, pośpiech, to jest niestety trudna rzecz, ale jest we mnie dużo wdzięczności, że mogę tymi dwiema drogami podążać.
Jakim jest pani głosem?
Sopranem lirycznym, dziś ze skłonnościami do mezzosopranu, ponieważ nie robię tego na co dzień i głos czuje się wygodniej w niższych partiach.
Czy po studiach od razu przeprowadziła się pani do Wielkiej Brytanii?
Nie. W Warszawie mieszkałam prawie 10 lat, więc jeszcze po studiach. Kocham to miasto, nie planowałam wyjeżdżać. Podczas kiedy wielu wyjeżdżało, ja zawsze chciałam zostać w Polsce. Byłam bardzo zżyta z rodziną, z przyjaciółmi, z Kościołem i z moim światem artystycznym w Warszawie. Zagranica dopiero zaczęła się dla mnie otwierać, kiedy skończyłam pracę w wojsku. (Interesujesz się Śląskiem? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)
Pracowała pani w wojsku?
Tak, jako asystent biskupa wojskowego w Ewangelickim Duszpasterstwie Wojskowym w strukturach Ministerstwa Obrony Narodowej (2007-2011). Niestety, gdy w 2010 r. wydarzyła się katastrofa smoleńska, jako pracownik biurowy musiałam dołączyć do sztabu kryzysowego i przez 10 miesięcy organizować sprawy związane z prawie setką pogrzebów, a także być łącznikiem między rządem a rodzinami osób, które zginęły pod Smoleńskiem. To był okrutny czas. O tym się mało mówi w kontekście katastrofy prezydenckiego samolotu. Ludzie, którzy musieli zajmować się organizacją pogrzebów, godnym pożegnaniem ofiar (wiele osób, które zginęły znaliśmy przecież osobiście) mieli trudne i bardzo obciążające psychicznie zadanie. Po tym okresie wielu z nas dostało polecenie, aby wyjechać, odpocząć, podleczyć się.
Pani gdzieś wyjechała?
Tak, do Niemiec, do rodziny i miałam nawet plany, by tam zostać, ale po 6 miesiącach dostałam wezwanie do Polski, aby podjąć współpracę z Polską Radą Ekumeniczną. Akurat była prezydencja Polski w Unii Europejskiej i poproszono mnie do projektu współpracy z rządem. Wróciłam, bo tęskniłam za Polską. Projekt kończył się konferencjami w Anglii, w Rumunii, w których musiałam uczestniczyć. I zostałam później w Anglii na jakiś czas. Nie miałam kolejnej pracy stałej, więc postanowiłam zrealizować kilka projektów muzycznych, ale Kościół brytyjski mnie znalazł i zostałam na dłużej.
Jak to Kościół panią znalazł? W jakim sensie?
Dostałam zaproszenie, aby przyjść i wygłosić kazanie podczas nieobecności lokalnego księdza.
Czyli na zastępstwo?
Tak. To było dla mnie dużym zaskoczeniem, bo nie ogłaszałam nigdzie swojej obecności. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało.
Palec boski.
Z pewnością. I tak to się zaczęło. Poznałam też mojego przyszłego męża i to też zaważyło na tej sytuacji. Migracja nabrała innego wymiaru przez to, że Kościół się do mnie zwrócił, przez to, że poznałam kogoś, kto stał się ważny dla mnie, ale też przede wszystkim przez to, że tutaj ordynowano kobiety na księży już od czasów II wojny światowej.
Czyli to nie jest nic dziwnego, ani żadna sensacja, że kobiety są księżmi.
Kobiety i mężczyźni pracują i są powoływani do Kościołów na porządku dziennym i od lat. Skoro Kościół już do mnie przyszedł, zaprosił mnie, wciągnął mnie na listę tzw. powołań, to stało się to wyznacznikiem mojej dalszej drogi.