Przyznane Niemcom miasto jak półwysep w morze wsuwało się w terytorium Polski. Granica międzypaństwowa zaczęła oficjalnie funkcjonować 1 lipca 1922 roku. Nie doprowadziło to bynajmniej do drastycznych utrudnień w przemieszczaniu się, ponieważ nie zależało na tym ani niemieckim, ani polskim władzom.
Dawid Smolorz w książce Na granicy. Rzecz o czasach, ludziach i miejscach tak opisuje tamtą sytuację i wprowadzone wówczas zasady:
Przekraczanie granicy dozwolone było jedynie w wyznaczonych miejscach, a odwiedziny u krewnych czy znajomych stawały się – przynajmniej oficjalnie – podróżami zagranicznymi. Były to podróże o tyle nietypowe, że często odbywały się pieszo. Granica przecięła zrośnięty od stuleci obszar, a nierzadko oddalone o kilkadziesiąt metrów od siebie budynki umiejscowione były w dwóch różnych państwach. Dzięki tzw. małym paszportom, czyli kartom cyrkulacyjnym (Verkehrskarte) mieszkańcy polskiej i niemieckiej części Górnego Śląska mogli przemieszczać się po całym dawnym obszarze plebiscytowym.
Nieco inaczej rozwiązano kwestię podróży tramwajami i koleją – niektóre linie niemieckie lub polskie przejeżdżały przez obszar drugiego państwa. Na przykład linie z polskiego Chorzowa do polskich miast Szarleja i Radzionkowa przejeżdżały przez niemiecki Bytom. W takim przypadku na przejściu granicznym wagony plombowano. Nieżyjący już bytomski krajoznawca i przewodnik turystyczny Edward Wieczorek w Bytomiu i okolicach. Przewodniku turystycznym barwnie opisywał tamte czasy:
Linia z niemieckiego Zabrza do niemieckiego Bytomia przejeżdżała przez polską Rudzką Kuźnicę, natomiast linia z polskiego Chorzowa do polskich Piekar – przez niemiecki Bytom. Starsi mieszkańcy w formie anegdot wspominają, jak jadący przez niemieckie terytorium Bytomia (przy zamkniętych drzwiach, pilnowani przez straż celną) żartownisie wołali: – A otwórzcie tam łokno, nadychómy się niymieckiego luftu, bo jest łoziym razy lepszy!
Książkę "Sekrety Bytomia" można kupić online na stronie internetowej wydawnictwa Księży Młyn. 21 listopada o godz. 18 w Bytomskim Centrum Kultury odbędzie się premiera książki i spotkanie z autorem Marcinem Hałasiem. Bilety kosztują 5 zł. Można je kupić w kasie albo na stronie BECEK-u
W przypadku kolei wprowadzono „uprzywilejowany tranzytowy ruch kolejowy”. Zgodnie z jego zasadami, jeżeli pociągi przejeżdżające przez teren jednego państwa miały stację początkową i końcową w drugim państwie, wówczas nie podlegały kontroli celnej, a podróżni nie musieli okazywać dowodów tożsamości. Funkcjonowało to bardzo dobrze, ale nic nie może przecież wiecznie trwać. Zapewne władze obu państw miały świadomość, że ta sielankowa kohabitacja kiedyś się skończy, więc szybko podjęto kolejowe inwestycje.
Polska już w 1925 roku oddała do użytku nową linię kolejową, dzięki której pociągi z Katowic mogły jechać do Poznania i w kierunku Bałtyku bez konieczności tranzytu przez niemiecki wówczas Bytom. Po prostu omijały to miasto.
W przedwojennym Bytomiu oraz w jego dzisiejszych dzielnicach funkcjonowało aż 13 pieszych i drogowych przejść granicznych. Działały one m.in. przy obecnych ulicach: Chorzowskiej, Witczaka, Modrzewskiego, Łagiewnickiej oraz Strzelców Bytomskich. Do dzisiaj zachowały się nawet niektóre budynki dawnych urzędów celnych. Natomiast Główny Urząd Celny usytuowany w Bytomiu (Hauptzollamt Beuthen O/S) sprawował pieczę nad 18 przejściami granicznymi w okolicy.
Wraz z pojawieniem się granicy i posterunków celnych w Bytomiu powstał nowy rodzaj nieoficjalnej przedsiębiorczości: przemyt. Nie był on tak rozwinięty jak na bardziej „terenowych” odcinkach polsko-niemieckiej granicy, gdzie kursowały regularne grupy przemytników, ale mały szmugiel kwitł również w Bytomiu, zwłaszcza w czasach tzw. wielkiego kryzysu. Tym bardziej że bytomianie, mogący poruszać się transgranicznie w ramach ruchu bezcłowego, często przewozili przez granicę więcej towarów, przede wszystkim spożywczych, niż pozwalały przepisy. Co wówczas przemycano? Do Niemiec przede wszystkim artykuły spożywcze: mięso, wędliny, masło oraz… gęsi; natomiast do Polski: tytoń, spirytus, sacharynę i owoce południowe oraz „technikę”, np. rowery i budziki, oraz drobiazgi takie jak zapalniczki, a nawet kamienie do zapalniczek. Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, wszak z miasta do najbliższej granicy – z Czechami – jest około 100 km, a do granicy z Niemcami ponad 300 km!
Bytomski odcinek granicy przebiegał przez teren mocno zurbanizowany, więc nie zdarzały się tutaj takie historie jak w oddalonych o 30–40 km Lasach Lublinieckich, gdzie strażnicy graniczni sięgali po broń i szmuglerowi zdarzało się swoją działalność przypłacić życiem. Ale i z Bytomia znane są zadziwiające kryminalne historie związane z przemytnikami. Jedną z takich opisała na łamach „Dziennika Zachodniego” dziennikarka i reporterka Grażyna Kuźnik. Jej bohaterem był niejaki Józef Fizia, którego sprawa była głośna w 1934 roku:
Fizia długo zajmował się przemytem; w niemieckim Bytomiu kupował zapalniczki, cygara i sztućce, a w polskim Chorzowie wędliny, żywność i alkohol. Uznał jednak, że szmugiel jest zbyt ryzykowny, więcej da się zarobić na ludzkiej naiwności.
Na czym polegał sposób Fizi? Otóż szukał osób, którym zlecał przemyt. A potem… donosił na nich policji. Wszystko po to, żeby zyskać nagrodę, czyli 10% grzywny, jaką wymierzano przemytnikowi. Wyglądało to tak:
Wkrótce znowu kupuje w Bytomiu zapalniczki i sprzęt techniczny, namawia bezrobotnego Walmana Kaczkę, który jest w wielkiej biedzie, do przeniesienia towaru przez zieloną granicę, za 50 zł. Dalej jak poprzednio; sygnał dla służb celnych i policji, zatrzymanie i grzywna. Tym razem to 5600 zł, Fizia bierze 560 zł bez żadnego ryzyka. Kaczka ląduje w celi, jak wyjdzie, będzie musiał zapłacić niebotyczną karę.
Ostatecznie Fizia poniósł karę. Polska straż graniczna zaczęła mieć wątpliwości, z czego się utrzymuje i skąd ma tyle wiadomości o kontrabandzie. Dano więc wiarę zeznaniom złapanych „przemytników” i Fizia trafił do więzienia. Ale najgorsze czeka go po wyjściu z więzienia. Koledzy przemytnicy mają do niego sprawę – podsumowuje Kuźnik.
Obecnie po dawnej granicy ślady można znaleźć w zupełnie innych obszarach. Na przykład Bytom jest jednym z niewielu miast w Polsce, które należą do dwóch diecezji Kościoła rzymskokatolickiego. Podobna sytuacja ma miejsce w Warszawie, ale tam to Wisła dzieli stolicę na archidiecezję warszawską oraz diecezję warszawsko-praską. W Bytomiu jest zgoła inaczej: większość miasta znajduje się na terenie diecezji gliwickiej, natomiast dwie parafie – pw. św. Jana Nepomucena (od strony Łagiewnik) i oddalona o ponad 10 km pw. św. Stanisława na Sójczym Wzgórzu – przynależą do archidiecezji katowickiej. To ład po przedwojennej granicy. Parafie należące do archidiecezji katowickiej znajdowały się od 1922 roku na terenie Rzeczypospolitej Polskiej, te z diecezji gliwickiej (do 1991 r. opolskiej) znajdowały się wówczas w państwie niemieckim.
I jeszcze jedna pozostałość po dawnej granicy. W dzisiejszych granicach administracyjnych Bytomia oraz w bezpośredniej okolicy miasta zachowało się kilka dużych betonowych „bunkrów”. Często uważa się je za poniemieckie. Tymczasem są to pozostałości Obszaru Warownego Śląsk, czyli linii fortyfikacji zbudowanych przez Polaków w latach międzywojennych. W ciągu zaledwie sześciu lat (rozpoczęto w 1933 r.) Polacy zbudowali linię fortyfikacji, rozmieszczając na długości 60 km 190 budowli i punktów oporu. W 1939 roku tworzenie Obszaru Warownego Śląsk, nazywanego Śląską Linią Maginota, było niedokończone, a punkty oporu w większości nie przeszły prawdziwego chrztu bojowego. Niemcy nie zaatakowali frontalnie, lecz skrzydłami, od strony Lublińca i Mikołowa. Zagrożone okrążeniem oddziały Wojska Polskiego, w tym żołnierze obsadzającej schrony Grupy Fortecznej, wycofały się z Górnego Śląska już w nocy z 2 na 3 września 1939 roku.
Może Cię zainteresować:
Szpiegowskie zdjęcia schronów w Bytomiu. Ufortyfikowane Łagiewniki należały do Polski
Może Cię zainteresować:
Bytom. Miasto starsze od Krakowa. Wycieczka po średniowiecznym Bytomiu
Może Cię zainteresować: