Ale nie napisał pan o Hali Targowej.
Ona jest wspomniana przy okazji rozdziału pt. „Rzeźnia budynków”. Sama nazwa wskazuje, że najwięcej jest tam o chorzowskiej Rzeźni, ale też o ratuszu w Hajdukach Wielkich, dzisiejszym Chorzowie Batorym. Jest troszeczkę o Hali Targowej. Nie napisałem o niej wprost chyba z żalu za tym, że ten budynek, choć nie niszczeje jak pozostałe, to aż się prosi o adaptację do sensownych celów. Być może to, co architekt Maciej Franta razem z deweloperami, będą tworzyli na terenie dawnej Rzeźni oraz nowe skrzyżowanie, jakie powstanie w okolicy spowoduje, że powróci zainteresowanie Halą Targową. To niedoceniany budynek, a jego dewastacja stylistyczna, przycięcie frontu przy okazji budowy estakady spowodowało, że jest nijaki.
A na starych zdjęciach Hala Targowa wygląda pięknie. Dziś mogłaby być chorzowskimi Koszykami.
Jeszcze może być. Mogę sobie wyobrazić tam np. biobazar, zwłaszcza że jest tam parking, dobry dojazd i z Bytomia, i z Katowic, a wkrótce też z Siemianowic. Why not?
Czy któraś z historii opisywanych przez pana jest bliska panu sercu, np. z powodów rodzinnych?
Większość z nich jest związana z miejscami, w których się wychowałem. Chorzów to jest dla mnie swego rodzaju centrum wszechświata. Nigdy się z Chorzowa nie wyprowadziłem. Co jest mi szczególnie bliskie? Trzy rzeczy. Liceum imienia Słowackiego, czyli „Słowak”, które w książce pojawia się w opowieści o Słowackim i Einchendorffie. Ta szkoła mnie ukształtowała. Jak porównuję moje relacje z kolegami i koleżankami z liceum, to są one często dużo trwalsze niż wiele późniejszych.
A druga rzecz?
Opowieść mojej mamy, która w tłumie pracowników chorzowskich Zakładów Azotowych wyjechała witać kosmonautów w Chorzowie. Poza tym historia o nieistniejących schodach chorzowskich, które jeszcze sam pamiętam, domykających ul. Wolności przy której mój dziadek miał przed wojną sklep z szyldem „Dinges”.
Pana rodzina od dawna mieszka w Chorzowie?
Samo nazwisko pochodzi z okolic Nadrenii-Palatynatu, ale moi bezpośredni przodkowie przywędrowali na Śląsk z terenu Austro-Węgier przez okolice Żywca, Milówki właśnie do Chorzowa. Rodzina jednej babci z kolei pochodziła ze Śląska Cieszyńskiego, a rodzina mamy – z okolic Piekar Śląskich, Bobrownik, Dąbrówki, a nawet Kłobucka. Można powiedzieć, że splotły się we mnie wszystkie elementy tego, czym dzisiaj jest województwo śląskie.
W sumie Chorzów nie powinien się nazywać Chorzowem. Sam zaczyna pan książkę rozdziałem o nazwie miasta.
Nie powinien.
Czemu Królewska Huta jako nazwa nie przetrwała? Dziś byłaby ciekawsza niż Chorzów.
Dzisiaj tak. Nazwę zmieniono za sanacji. Nikomu nie przeszkadzało istnienie kilku jednostek terytorialnych, czyli wsi Chorzów, miasta Królewska Huta – jednego z większych i ważniejszych w ówczesnej Polsce oraz Hajduk Wielkich. Terytorialnie może był powód do integracji, ale ten wspólny twór mógłby dalej nazywać się Królewską Hutą. Były jednak tendencje, nie można powiedzieć, że nieznane nam i dzisiaj, by jak najbardziej spolszczać nazwy, by pokazać piastowskie i słowiańskie korzenie. Nazwa Królewska Huta wywodziła się od króla Prus Wilhelma, więc nie bardzo pasowała do tego trendu. Różne były pomysły na coś, co mogłoby zastąpić Królewską Hutę, łącznie z nazwą Grażyn, by uczcić ówczesnego wojewodę Michała Grażyńskiego.
To byłby już dramat.
No właśnie. Może więc dobrze, że do tego nie doszło. Wzięto w końcu pod uwagę nazwę wsi, która została wcielona do gminy Królewska Huta, czyli Chorzowa.
To chichot historii, że wielkie miasto zostało nazwane tak jak wieś, która weszła w jego skład dopiero w roku zmiany nazwy, czyli 1934.
I tak już zostało. Chociaż nazwy Królewska Huta i Hajduki ciągle jeszcze funkcjonowały w świadomości mieszkańców Chorzowa. Pamiętam, jak w Starym Chorzowie, u mojej babci, gdy jeździły nyski czy autobusy przewożące pracowników, to starsze osoby pytały: „A jedziecie na Huta”? Teraz już tego nie ma, funkcjonują raczej określenia „centrum” a nie „Huta” czy „Batory” a nie „Hajduki”. Podobnie jest z nazwami ulic. Moi rodzice mówili na dzisiejszą ulicę 3 Maja – 3 Maja, a ja nie mogę się oduczyć nazywania jej ulicą Wieczorka, bo w czasach mojej młodości i dzieciństwa taka nazwa widniała na tabliczkach przy tej ulicy. Z kolei moje dzieci znają ją znów jako 3 Maja.
Dziś Chorzów jest w cieniu Katowic. Śląski średniak 100-tysięczny, ani nie za duży, ani nie za mały. Co według pana jest wyjątkowego w Chorzowie?
W zasadzie nic albo wszystko. Pozostańmy jednak przy stwierdzeniu, że wszystko. Chorzów, jeszcze jako Królewska Huta, był jednym z miejsc, gdzie rodził się najbardziej nowoczesny przemysł w XIX wieku, i który stworzył Königshütte jako miasto. To, że był miastem przygranicznym w XX-leciu międzywojennym, taką trochę wizytówką Polski naprzeciwko Niemiec, które były już przecież w Bytomiu, i polskiego Śląska. Chorzów, jak Gdynia, stał się ikoną modernizmu. Inwestowano w tę „witrynę Polski”.
A po wojnie?
Jego rola po II wojnie światowej stopniowo słabła, chociaż był dużym miastem z wielką liczbą zakładów przemysłowych. Dwie huty, kopalnie, zakłady koksownicze, tramwaje i wagony w Konstalu. Dziś zostały resztki. Z jednej strony to dobrze, bo powietrze jest czystsze, z drugiej strony skończyło się działanie mocnego czynnika miastotwórczego, jakim był przemysł. Dzisiaj Chorzów stał się poniekąd sypialnią dla Katowic. W Katowicach przemysł jest już inny, niż ten dawny ciężki chorzowski. Jest dużo usług, IT, trochę R&D. Można się rozwijać. Tego typu nowych branż w Chorzowie jest niewiele.
Ale jest Alstom, produkujący wagony i tramwaje.
Bardzo się cieszę, że Alstom, czyli spadkobierca Konstalu, tak dobrze się w Chorzowie rozwija. Jedyny żal jest taki, że oprócz kilku tramwajów i pojazdów metra wszystko z tego zakładu wyjeżdża poza Polskę. W Alstomie jest nie tylko montownia, jak było w pierwszych latach po kupieniu Konstalu przez Alstom, ale również centrum projektowania, zakupy, powstaje cały ciąg produkcyjny. A do rozwoju, również miasta nie jest potrzebna odtwórczość tylko twórczość. Przy tym dzisiejsze tworzenie nowych zakładów przemysłowych nie jest samo w sobie miastotwórcze, bo zwykle ściąga ludzi z całej okolicy, którzy dojeżdżają do pracy. Miasto musi wypracować coś nowego dla siebie, by funkcjonować jako byt samodzielny albo cechujący się pewnymi funkcjami w otoczeniu metropolitalnym. Jedno miasto może się specjalizować w przemyśle ciężkim, drugie w uczelniach, trzecie w kulturze, a czwarte w IT.
Czy Park Śląski jest dla Chorzowa błogosławieństwem czy przekleństwem, skoro dużo ludzi kojarzy go z Katowicami, a i też katowiczanie z Tysiąclecia, Dębu czy Wełnowca mają do niego bliżej niż większość chorzowian?
Błogosławieństwem. Jako mieszkaniec tak sądzę. Może dawna nazwa – Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku – lepiej sugerowała, że to jest dobro wspólne. Dzisiaj Park Śląski jest nazwą na tyle neutralną, że rzeczywiście może się kojarzyć z Katowicami. Mimo tego Chorzów się do niego przyznaje. To, że jest na styku trzech miast: Katowic, Siemianowic Śląskich i Chorzowa to powoduje, że jest dobrem wspólnym co najmniej dla tych miast. Jest błogosławieństwem, bo jest dokąd wyjść, gdzie pójść na spacer, pojeździć na rowerze, zażyć rozrywki. Dobrze, że on jest. Chwała za to osobom, które rozwinęły dawną przedwojenną Szwajcarską Dolinę, czyli niewielkie założenie parkowe, którego resztki widzimy wokół restauracji Przystań, w tak duży park. Jak się popatrzy na stare zdjęcia z lat 50., to ten teren był gołym klepiskiem, nic tam nie rosło. Tym bardziej trzeba docenić wizję ówczesnego wojewody Ziętka i jego współpracowników, którzy robili to poza swoim osobistym horyzontem politycznym. To było wizjonerstwo, żeby taki park założyć w sercu przemysłowego regionu. Pomijam kwestię dialektyki, że to zostało zrobione dla „mas pracujących”. Chociaż w sumie to było dla tych mas.
Teraz też jest dla mas pracujących.
Tak, i to, że te masy pracują teraz przy komputerach albo w usługach, a nie w kopalniach czy hutach, przecież nie umniejsza roli parku w życiu ludzi, którzy z niego korzystają.
* Wojciech Dinges, urodzony w Chorzowie, obecnie prowadzi Wydział Kolei Metropolitalnej w Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii, jest zastępcą dyrektora Departamentu Komunikacji i Transportu. Był prezesem Kolei Śląskich w latach 2015-2019. Z wykształcenia jest inżynierem elektronikiem, skończył Wydział Elektroniki na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Skończył studia podyplomowe w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie z zakresu zarządzania przedsiębiorstwem i MBA, organizowane przez Wyższą Szkołę Bankową w Chorzowie i Coventry University.