Katarzyna Pachelska
Wojciech Dinges

Chorzów to moje centrum wszechświata. Wojciech Dinges o swojej książce "Sekrety Chorzowa"

Były prezes Kolei Śląskich, dziś urzędnik w Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii, chorzowianin z dziada pradziada, Wojciech Dinges, napisał książkę "Sekrety Chorzowa", w której dzieli się wieloma ciekawymi historiami o Królewskiej Hucie i Chorzowie. Książka właśnie się ukazała pod patronatem Ślązag.pl i Chorzowski.pl. To kolejna część znanych już pozycji o sekretach miast.

Rozmowa z Wojciechem Dingesem, autorem książki "Sekrety Chorzowa"

„Sekrety Chorzowa” to pańska pierwsza książka?
Tak, choć w szufladzie mam napisaną w latach 2019-2020 roku inną książkę, a właściwie jej 2/3.

Literatura piękna?
Nie, ona by się znalazła na półce z gatunku menadżersko-motywacyjnej. Ale dzięki niej poznałem swoje możliwości w pisaniu regularnym, codziennym.

Czyli „Sekrety Chorzowa” można traktować jako pański debiut pisarski?
Tak.

Czy to wydawnictwo Księży Młyn się do pana zwróciło z propozycją napisania książki z serii „Sekrety miast”?
To dość zabawna historia. Ja jestem namiętnym czytelnikiem. Co roku chodzimy całą rodziną na Targi Książki w Katowicach. Na jednych z nich trafiłem na stoisko Księżego Młyna. Tam oglądałem ich książki „Sekrety Katowic”, „Sekrety Gliwic”. Wdałem się w rozmowę z panem, który obsługiwał to stoisko, dlaczego nie ma „Sekretów Chorzowa”, skoro tyle ciekawych rzeczy się działo w Chorzowie. Zacząłem opowiadać o nich. A on mówi…

„To weź pan napisz książkę o Chorzowie”?
No dokładnie. I pomyślałem, że właściwie dlaczego by nie. Okazało się, że tym człowiekiem ze stoiska jest sam Michał Koliński, właściciel wydawnictwa Księży Młyn. Przesłałem mu swoje próbki pisarskie, spodobały się, zostałem zaakceptowany jako autor. Dostałem wytyczne serii, bo tu obowiązywały zasady – niezwiązane ze sobą krótkie historie, dotyczące nieznanych szerzej tematów z dziejów miasta, opowieści z narratorem ukrytym, dużo wypowiedzi i cytatów i bogate ilustracje. Przygotowałem ramówkę tematyki rozdziałów. 2/3 z nich ostało się do końca, z części zrezygnowałem, a niektóre wątki wypłynęły dopiero w trakcie pracy nad książką, szukania materiałów.

Na przykład jakie?
Np. rozdział o fabryce samolotów w Chorzowie. Nie było mi to kompletnie znane, ale wypłynęło przy okazji przeszukiwania archiwów internetowych i lektury monografii Chorzowa. W niej była zaledwie jednozdaniowa wzmianka o tym zakładzie. Tak mnie to zaintrygowało, że poszedłem tym tropem. Okazało się, że temat jest fascynujący, ma nawet swój dramatyzm. Historia z jednej strony pionierska, z drugiej – tragiczna.

Czy pańska spora przecież wiedza o rodzinnym mieście okazała się wystarczająca do napisania książki, czy jednak musiał pan sporo się jeszcze naszukać?
Wiedza, którą nosiłem w sobie, przydała mi się do zbudowania szkieletu, osnowy większości opowieści. To nie jest książka stricte historyczna, a raczej popularyzująca historię. Jednak nie chciałem, by były tam jakieś nieścisłości, więc musiałem moją wiedzę uzupełnić o szczegóły, daty, nazwy, nazwiska, by się tego nie wstydzić. Mam świadomość, jeśli do lektury tej książki usiądzie historyk, który zjadł zęby na dziejach Śląska albo biograf danej osoby, to mógłby doszukiwać się nieścisłości. Więc dokładałem starań.

Czyli jednak musiał się pan napracować, zrobić research, pogrzebać w źródłach niczym detektyw?
Tak. Odbyłem też wiele ciekawych rozmów z ludźmi.

O ludziach też pan pisze w „Sekretach”. Nie tylko o samych miejscach.
Pierwsze rzeczy, które mi przychodziły do głowy to miejsca i historie. Ale zacząłem myśleć o ludziach, którzy tworzyli te historie. Oczywiście były pewniaki, takie jak jedyny chorzowski noblista albo jedyny chorzowianin, który dostał Oscara. Przy okazji wypłynęły inne osoby warte przypomnienia. Np. w rozdziale o chorzowskim drapaczu chmur piszę i o budynku, który jest ciekawym przykładem architektury modernistycznej i jest jednym z symboli Chorzowa, i opowiadam o osobie jego architekta, jego losach i o konstruktorze konstrukcji stalowych, które posłużyły do zbudowania drapacza. Nie chciałem zatem kilku miejsc pominąć, bo w jakiś sposób są mi bliskie, wyrastałem w ich cieniu.

"Sekrety Chorzowa" autorstwa Wojciecha Dingesa ukazały się nakładem Wydawnictwa Księży Młyn

Ale nie napisał pan o Hali Targowej.
Ona jest wspomniana przy okazji rozdziału pt. „Rzeźnia budynków”. Sama nazwa wskazuje, że najwięcej jest tam o chorzowskiej Rzeźni, ale też o ratuszu w Hajdukach Wielkich, dzisiejszym Chorzowie Batorym. Jest troszeczkę o Hali Targowej. Nie napisałem o niej wprost chyba z żalu za tym, że ten budynek, choć nie niszczeje jak pozostałe, to aż się prosi o adaptację do sensownych celów. Być może to, co architekt Maciej Franta razem z deweloperami, będą tworzyli na terenie dawnej Rzeźni oraz nowe skrzyżowanie, jakie powstanie w okolicy spowoduje, że powróci zainteresowanie Halą Targową. To niedoceniany budynek, a jego dewastacja stylistyczna, przycięcie frontu przy okazji budowy estakady spowodowało, że jest nijaki.

A na starych zdjęciach Hala Targowa wygląda pięknie. Dziś mogłaby być chorzowskimi Koszykami.
Jeszcze może być. Mogę sobie wyobrazić tam np. biobazar, zwłaszcza że jest tam parking, dobry dojazd i z Bytomia, i z Katowic, a wkrótce też z Siemianowic. Why not?

Czy któraś z historii opisywanych przez pana jest bliska panu sercu, np. z powodów rodzinnych?
Większość z nich jest związana z miejscami, w których się wychowałem. Chorzów to jest dla mnie swego rodzaju centrum wszechświata. Nigdy się z Chorzowa nie wyprowadziłem. Co jest mi szczególnie bliskie? Trzy rzeczy. Liceum imienia Słowackiego, czyli „Słowak”, które w książce pojawia się w opowieści o Słowackim i Einchendorffie. Ta szkoła mnie ukształtowała. Jak porównuję moje relacje z kolegami i koleżankami z liceum, to są one często dużo trwalsze niż wiele późniejszych.

A druga rzecz?
Opowieść mojej mamy, która w tłumie pracowników chorzowskich Zakładów Azotowych wyjechała witać kosmonautów w Chorzowie. Poza tym historia o nieistniejących schodach chorzowskich, które jeszcze sam pamiętam, domykających ul. Wolności przy której mój dziadek miał przed wojną sklep z szyldem „Dinges”.

Pana rodzina od dawna mieszka w Chorzowie?
Samo nazwisko pochodzi z okolic Nadrenii-Palatynatu, ale moi bezpośredni przodkowie przywędrowali na Śląsk z terenu Austro-Węgier przez okolice Żywca, Milówki właśnie do Chorzowa. Rodzina jednej babci z kolei pochodziła ze Śląska Cieszyńskiego, a rodzina mamy – z okolic Piekar Śląskich, Bobrownik, Dąbrówki, a nawet Kłobucka. Można powiedzieć, że splotły się we mnie wszystkie elementy tego, czym dzisiaj jest województwo śląskie.

W sumie Chorzów nie powinien się nazywać Chorzowem. Sam zaczyna pan książkę rozdziałem o nazwie miasta.
Nie powinien.

Czemu Królewska Huta jako nazwa nie przetrwała? Dziś byłaby ciekawsza niż Chorzów.
Dzisiaj tak. Nazwę zmieniono za sanacji. Nikomu nie przeszkadzało istnienie kilku jednostek terytorialnych, czyli wsi Chorzów, miasta Królewska Huta – jednego z większych i ważniejszych w ówczesnej Polsce oraz Hajduk Wielkich. Terytorialnie może był powód do integracji, ale ten wspólny twór mógłby dalej nazywać się Królewską Hutą. Były jednak tendencje, nie można powiedzieć, że nieznane nam i dzisiaj, by jak najbardziej spolszczać nazwy, by pokazać piastowskie i słowiańskie korzenie. Nazwa Królewska Huta wywodziła się od króla Prus Wilhelma, więc nie bardzo pasowała do tego trendu. Różne były pomysły na coś, co mogłoby zastąpić Królewską Hutę, łącznie z nazwą Grażyn, by uczcić ówczesnego wojewodę Michała Grażyńskiego.

To byłby już dramat.
No właśnie. Może więc dobrze, że do tego nie doszło. Wzięto w końcu pod uwagę nazwę wsi, która została wcielona do gminy Królewska Huta, czyli Chorzowa.

To chichot historii, że wielkie miasto zostało nazwane tak jak wieś, która weszła w jego skład dopiero w roku zmiany nazwy, czyli 1934.
I tak już zostało. Chociaż nazwy Królewska Huta i Hajduki ciągle jeszcze funkcjonowały w świadomości mieszkańców Chorzowa. Pamiętam, jak w Starym Chorzowie, u mojej babci, gdy jeździły nyski czy autobusy przewożące pracowników, to starsze osoby pytały: „A jedziecie na Huta”? Teraz już tego nie ma, funkcjonują raczej określenia „centrum” a nie „Huta” czy „Batory” a nie „Hajduki”. Podobnie jest z nazwami ulic. Moi rodzice mówili na dzisiejszą ulicę 3 Maja – 3 Maja, a ja nie mogę się oduczyć nazywania jej ulicą Wieczorka, bo w czasach mojej młodości i dzieciństwa taka nazwa widniała na tabliczkach przy tej ulicy. Z kolei moje dzieci znają ją znów jako 3 Maja.

Dziś Chorzów jest w cieniu Katowic. Śląski średniak 100-tysięczny, ani nie za duży, ani nie za mały. Co według pana jest wyjątkowego w Chorzowie?
W zasadzie nic albo wszystko. Pozostańmy jednak przy stwierdzeniu, że wszystko. Chorzów, jeszcze jako Królewska Huta, był jednym z miejsc, gdzie rodził się najbardziej nowoczesny przemysł w XIX wieku, i który stworzył Königshütte jako miasto. To, że był miastem przygranicznym w XX-leciu międzywojennym, taką trochę wizytówką Polski naprzeciwko Niemiec, które były już przecież w Bytomiu, i polskiego Śląska. Chorzów, jak Gdynia, stał się ikoną modernizmu. Inwestowano w tę „witrynę Polski”.

A po wojnie?
Jego rola po II wojnie światowej stopniowo słabła, chociaż był dużym miastem z wielką liczbą zakładów przemysłowych. Dwie huty, kopalnie, zakłady koksownicze, tramwaje i wagony w Konstalu. Dziś zostały resztki. Z jednej strony to dobrze, bo powietrze jest czystsze, z drugiej strony skończyło się działanie mocnego czynnika miastotwórczego, jakim był przemysł. Dzisiaj Chorzów stał się poniekąd sypialnią dla Katowic. W Katowicach przemysł jest już inny, niż ten dawny ciężki chorzowski. Jest dużo usług, IT, trochę R&D. Można się rozwijać. Tego typu nowych branż w Chorzowie jest niewiele.

Ale jest Alstom, produkujący wagony i tramwaje.
Bardzo się cieszę, że Alstom, czyli spadkobierca Konstalu, tak dobrze się w Chorzowie rozwija. Jedyny żal jest taki, że oprócz kilku tramwajów i pojazdów metra wszystko z tego zakładu wyjeżdża poza Polskę. W Alstomie jest nie tylko montownia, jak było w pierwszych latach po kupieniu Konstalu przez Alstom, ale również centrum projektowania, zakupy, powstaje cały ciąg produkcyjny. A do rozwoju, również miasta nie jest potrzebna odtwórczość tylko twórczość. Przy tym dzisiejsze tworzenie nowych zakładów przemysłowych nie jest samo w sobie miastotwórcze, bo zwykle ściąga ludzi z całej okolicy, którzy dojeżdżają do pracy. Miasto musi wypracować coś nowego dla siebie, by funkcjonować jako byt samodzielny albo cechujący się pewnymi funkcjami w otoczeniu metropolitalnym. Jedno miasto może się specjalizować w przemyśle ciężkim, drugie w uczelniach, trzecie w kulturze, a czwarte w IT.

Czy Park Śląski jest dla Chorzowa błogosławieństwem czy przekleństwem, skoro dużo ludzi kojarzy go z Katowicami, a i też katowiczanie z Tysiąclecia, Dębu czy Wełnowca mają do niego bliżej niż większość chorzowian?
Błogosławieństwem. Jako mieszkaniec tak sądzę. Może dawna nazwa – Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku – lepiej sugerowała, że to jest dobro wspólne. Dzisiaj Park Śląski jest nazwą na tyle neutralną, że rzeczywiście może się kojarzyć z Katowicami. Mimo tego Chorzów się do niego przyznaje. To, że jest na styku trzech miast: Katowic, Siemianowic Śląskich i Chorzowa to powoduje, że jest dobrem wspólnym co najmniej dla tych miast. Jest błogosławieństwem, bo jest dokąd wyjść, gdzie pójść na spacer, pojeździć na rowerze, zażyć rozrywki. Dobrze, że on jest. Chwała za to osobom, które rozwinęły dawną przedwojenną Szwajcarską Dolinę, czyli niewielkie założenie parkowe, którego resztki widzimy wokół restauracji Przystań, w tak duży park. Jak się popatrzy na stare zdjęcia z lat 50., to ten teren był gołym klepiskiem, nic tam nie rosło. Tym bardziej trzeba docenić wizję ówczesnego wojewody Ziętka i jego współpracowników, którzy robili to poza swoim osobistym horyzontem politycznym. To było wizjonerstwo, żeby taki park założyć w sercu przemysłowego regionu. Pomijam kwestię dialektyki, że to zostało zrobione dla „mas pracujących”. Chociaż w sumie to było dla tych mas.

Teraz też jest dla mas pracujących.
Tak, i to, że te masy pracują teraz przy komputerach albo w usługach, a nie w kopalniach czy hutach, przecież nie umniejsza roli parku w życiu ludzi, którzy z niego korzystają.

* Wojciech Dinges, urodzony w Chorzowie, obecnie prowadzi Wydział Kolei Metropolitalnej w Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii, jest zastępcą dyrektora Departamentu Komunikacji i Transportu. Był prezesem Kolei Śląskich w latach 2015-2019. Z wykształcenia jest inżynierem elektronikiem, skończył Wydział Elektroniki na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Skończył studia podyplomowe w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie z zakresu zarządzania przedsiębiorstwem i MBA, organizowane przez Wyższą Szkołę Bankową w Chorzowie i Coventry University.