Przed nami ostatni etap transformacji regionu. Do ery bez węgla
Kto wygrywa na Śląsku, ten wygrywa w całej Polsce – od lat powtarzają politolodzy i partyjni sztabowcy. Region zatem ważny, ale też problematyczny. Dokonująca się od ćwierć wieku restrukturyzacja przemysłu ciężkiego, kolejne programy naprawcze dla górnictwa, znikający „po cichu” przemysł stalowy, społeczne skutki tych procesów – długo można by wyliczać. A to jeszcze nie koniec tej epopei. Przed regionem ostatni etap transformacji u finiszu której na Górnym Śląsku skończy się era fedrowania węgla kamiennego. Jej zwolennicy zapewniają, że będzie ona sprawiedliwa. Przeciwnicy, albo ci, którzy się jej boją są raczej przeciwnego zdania. Podejrzewają, że będzie ona dzika, pośpieszna, przeprowadzana ponad głowami samych zainteresowanych, a przy tym skutkująca pogorszeniem się ich sytuacji życiowej.
Nie są to jakieś niszowe lęki. Być może nie widać ich z perspektywy Katowic, czy Gliwic, napędzanych przez rozwój firm z sektora IT, automotive, usług dla biznesu, czy branży lotniczej. Zgoła inaczej wygląda to jednak z perspektywy Bytomia, Rudy Śląskiej, Knurowa, Lędzin, Bierunia, Mysłowic, Jastrzębia – Zdroju, Wodzisławia Śląskiego, czy Pawłowic. Mimo trwającej od lat transformacji w górnictwie węgla kamiennego, bazującej na tym surowcu energetyce oraz w kooperujących z tymi sektorami pomniejszymi firmami nadal pracują setki tysięcy osób, a wpływy z podatków po staremu w niemałym stopniu zasilają miejskie budżety.
Teoretycznie
wszystko zostało już przegadane, wynegocjowane i podpisane. Jest
umowa społeczna, określająca kalendarz zamykania śląskich
kopalń, osłony socjalne dla odchodzących z branży górników oraz
mechanizmy wsparcia regionu. Umowę tą podpisali ponad dwa lata temu
przedstawiciele rządu oraz związków zawodowych, po czym wiosną
2022 r. wysłano ją do notyfikacji do Komisji Europejskiej. I od
tamtego czasu słuch o niej zaginął.
Związkowcy mówią o ciszy przed burzą, a na partyjnej konwencji ogólniki
Cisza wokół umowy społecznej daje pożywkę do różnego rodzaju spekulacji. Czy zapisane w niej ustalenia należy traktować za wiążące, czy brak notyfikacji oznacza, że przy pogorszeniu się koniunktury na węgiel (a spadki cen i rosnące zwały już widać) ponownie zacznie się nerwowe szukanie „kandydatów” do likwidacji, groźne pohukiwania związkowców, pogotowia strajkowe i wszystko to, co tyle już razy przerabialiśmy na Śląsku? Przed takim scenariuszem ostrzega Bogusław Ziętek, lider Sierpnia 80, wedle którego PiS w razie wygranych wyborów dokona zasadniczej zmiany narracji względem górnictwa.
- Górnictwo i Śląsk leży na stole jako element do przehandlowania z Unią Europejską. Koniec górnictwa w latach 2030 – 2035 w zamian za to jakieś „cukierki”, za duże pieniądze, za kwestie rozwojowe w innych częściach kraju. Z ich punktu widzenia to nawet racjonalny sposób myślenia, ale z punktu widzenia Śląska i górnictwa, to polityka katastrofalna – ostrzegał związkowiec na antenie Radia Piekary.
Ostrzeżenie te padły raptem kilka dni po tym, jak w katowickim Spodku odbyła się konwencja wyborcza Prawa i Sprawiedliwości. W kontekście gospodarczej przyszłości naszego regionu ani od prezesa partii, ani od startującego z „jedynki” w Katowicach premiera Mateusza Morawieckiego nie usłyszeliśmy przy tej okazji niczego poza ogólnikami.
- Na tym przykładzie (tj. woj. śląskiego - przyp. red.) widać dokładnie, jak dbamy też o bezpieczeństwo energetyczne, o sprawiedliwą transformację – mówił szef rządu i to było wszystko, co miał do powiedzenia. O tempie i konsekwencjach tego procesu ani słowa. Podobnie zresztą jak o losach umowy społecznej, unijnych pieniędzy na transformację regionu, czy zaginionego gdzieś na etapie prekonsultacji projektu aktualizacji Polityki Energetycznej Państwa.
Morawiecki i Tusk obiecali nam w tej kampanii ministerstwa
Tak naprawdę wszystko, co w kontekście Śląska i gospodarki podczas tej kampanii usłyszeliśmy od szefa rządu i posła z Katowic w jednej osobie, to zapowiedź powołania specjalnego resortu, który miałby się zająć transformacją energetyczną przemysłu wydobywczego i polskiej energetyki. Gdyby nie fakt, że kres istniejącego w latach 2015 – 2019 Ministerstwo Energetyki dokonał się właśnie w okresie, gdy premierem był nie kto inny jak Mateusz Morawiecki i gdyby nie to, że rok temu premier obiecał Fundusz Transformacji Śląska, na który finalnie poszły zgoła śmieszne pieniądze (próbę zwiększenia puli storpedowali partyjni koledzy premiera), które w dodatku można wydać nawet poza regionem, to być może obietnicę tą można by poczytać za dobrą monetę.
Ministerstwem uszczęśliwić pragnie nas również Donald Tusk. Przewodniczący Platformy Obywatelskiej w marcu podczas wizyty w Bytomiu obiecał przeniesienie na Śląsk ministerstwa przemysłu. Resortu, podkreślmy, nieistniejącego w Polsce już od 25 lat.
- Jeśli pan premier chciałby dowartościować Śląsk, czy też inne regiony, to proponuję, by pochylił się nad kompetencjami administracji centralnej i administracji samorządowej. Bo przeniesione na Śląsk ministerstwo dalej będzie organem administracji państwowej, a nie samorządowej. To ruch, który niczego nie rozwiązuje, a wręcz przeciwnie, komplikuje funkcjonowanie administracji centralnej – skomentował to wówczas w rozmowie ze Slazag.pl Janusz Steinhoff, wicepremier i minister gospodarki w rządzie Jerzego Buzka, ale krytyczne recenzje nie zniechęciły polityków PO do kolportowania narracji o wiekopomnej roli ulokowanego na Śląsku ministerstwa. Gorzej już szło im z tłumaczeniem, czym faktycznie resort ów miałby się w kontekście regionu zajmować.
Dla węgla docelowo miejsca nie będzie. Wicepremier nie pozostawia złudzeń
Więcej konkretów aniżeli z ust premiera można było wyciągnąć z wypowiedzi jego współpracowników.
- To wielkie wyzwanie by tak przetransformować polską energetykę, by z jednej strony zapewnić stabilną energię, a z drugiej odejść od paliw kopalnych. Mamy świadomość że to będzie dużo kosztować, że będzie trwać i że oznacza to wielkie zmiany społeczne – mówił kilka tygodni temu wicepremier i minister aktywów państwowych Jacek Sasin. Mówił to na Śląsku, tyle że Dolnym, bo przy okazji swojego wystąpienia na odbywającym się w Karpaczu ekonomicznym kongresie Krynica Forum. Sasin zapowiedział, że po zakończeniu transformacji sektora energetycznego miks energetyczny w Polsce będzie opierał się o energetykę jądrową i odnawialne źródła energii (mówiąc wprost: dla węgla miejsca już nie będzie), przy czym zastrzegł, że „w tym całym procesie musimy też myśleć o ludziach zatrudnionych z górnictwie i tradycyjnej energetyce”.
W
podobnym duchu Sasin wypowiedział się podczas
spotkania ze
związkowcami w
Zabrzu zapewniając,
że po stronie rządu nie ma żadnych
projektów, by przyspieszać odchodzenie od węgla
i że umowa społeczna dotycząca funkcjonowania górnictwa będzie
realizowana. Kiedy
umowa doczeka się notyfikacji, co się z nią aktualnie
dzieje
i dlaczego od
prawie dwóch i pół roku dokument „nabiera mocy urzędowej” –
tego już wiceszef rządu nie wyjaśnił. Inna sprawa, że mówił
to krótko po burzy wywołanej publikacją zaktualizowanej strategii
Polskiej Grupy Energetycznej. Przypomnijmy,
że dokument
ten ogłoszono w obecności trzech wiceministrów z MAP, a następnie
pośpiesznie się z niego wycofano, bo zapisana w nim
deklaracja
odejścia
przez PGE
od
węgla do 2030 r.
wywołała
wściekłość wśród związkowców. W
tym kontekście zabrzańskie
deklaracje wicepremiera Sasina wyglądały bardziej na próbę
gaszenia wizerunkowego „pożaru” niźli na jakieś programowe
wystąpienie.
Niech przybywa wiatraków, a kopalnie… fedrują. Opozycja chce pozbyć się „łatki”
Platforma, która od czasów rządów schyłkowej Ewy Kopacz, ma opinię czołowych likwidatorów polskiego górnictwa (nie do końca słusznie, bo wówczas pod presją protestów wycofała się z planów zamknięcia 4 kopalń) starała się w trakcie tej kampanii od tej „łatki” uwolnić. Trudno jednak powiedzieć, by czyniła to jakoś bardzo konsekwentnie. Owszem, podczas marcowej wizyty w Bytomiu Donald Tusk mówił, że „nie trzeba dzisiaj mówić o zamykaniu kopalń” i że „wydobywanie polskiego węgla będzie z korzyścią dla polskiej gospodarki i nikt w Europie tego nie ma zamiaru zabronić”.
- Węgiel nie będzie antyśrodowiskowym paliwem do czasu aż będziemy mieli małe i duże elektrownie jądrowe – deklarował Tusk.
Kiedy jednak później przyszło do przedstawienia 100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów, to o konwencjonalnej energetyce (a zatem i o sektorze węglowym) nie było tam ani słowa. Padały natomiast zapowiedzi liberalizacji ustawy wiatrakowej, czy otwarcia możliwości dla tworzenia spółdzielni energetycznych. Generalnie wyglądało to na program wspierania OZE i takim przesłaniem politycy PO przyjechali zaraz po swojej konwencji programowej na Śląsk.
I kiedy już wydawało się, że niczego więcej od nich w tej sprawie nie usłyszymy nagle stanowczo zabrali głos w sprawie umowy społecznej. I nie, nie po to, by oznajmić, że jest ona za mało ambitna, za mało „zielona” i dlatego należy ją raz jeszcze przedyskutować. Wręcz przeciwnie. Podczas czwartkowego (5 października) briefingu w Katowicach politycy tej partii zadeklarowali, że notyfikują umowę społeczną w... jeden dzień.
- My akceptujemy umowę społeczną i rok 2049 jako termin, do którego polskie górnictwo powinno wydobywać węgiel na potrzeby polskiej energetyki. Dopóki nie będą kręciły się wiatraki, dopóki nie będzie prąd produkowany w wystarczającej skali ze słońca dopóty, żeby Polska była bezpieczna energetycznie, muszą działać bloki węglowe i musimy spalać węgiel. Dobrze, żeby to był polski węgiel – mówił poseł Wojciech Saługa.
Może Cię zainteresować: