Co
cennego dla siebie dostał pan, jako mały chłopak, na
urodziny od ojca?
Kilka
rzeczy, które do dziś pamiętam. Moją pierwszą gitarę. Przywiózł
mi ją z trasy koncertowej.
Taką
zabawkową, czy…?
Jaką
zabawkową! Prawdziwego elektryka – czerwoną kopię Fendera
Stratocastera. Mam ją do dziś. Ojciec chciał utrzymać prezent w
tajemnicy do moich urodzin, ale wygadał mi się jeden z technicznych
Dżemu: „Bastek, ojciec wiezie dla ciebie gitarę!”. Więc
niespodzianki nie było, ale była radość! Na tej gitarze zacząłem
na poważnie grać. Pamiętam też, że na urodziny dostawałem
mnóstwo książek.
Jakich?
Głównie
o przygodach Tomka Wilmowskiego. Ojciec lubił Alfreda Szklarskiego,
lubił takie klimaty, bo przypominały mu jego własne dzieciństwo.
Kiedy był dzieckiem,uwielbiał bawić się w Indian i kowbojów. To
był jego świat. Z koncertów Dżemu w Szwajcarii przywiózł mi też
latający model samolotu. Wieszało się go na suficie, był
przyczepiany na lince i wykonywał kółka nad naszymi głowami. Była
frajda.
Sąsiedzi słuchali tego, co Riedel
Wymienialiście się z ojcem muzyką?
No
jasne. Kiedyś dał mi kasetę jakiegoś nieznanego jeszcze zespołu.
Mówił: „Zobaczysz Bastek, że za dwa lata to będzie jedna z
największych kapel na świecie”. To było Guns N’Roses. Gdy
siostra i ja byliśmy w szkole, a mama w pracy, ojciec odpalał
muzykę w domu na cały regulator. Przepraszam: w bloku. Więc, mimo
skarg oczywiście, ludzie słuchali tego, co on (śmiech). Wynikał z
tego jeszcze jeden problem: nie
mogłem dostać się po lekcjach do domu, bo ojciec nie słyszał
dzwonka. Musiałem czekać pod drzwiami, aż utwór się skończy i
dopiero wtedy mocno w nie waliłem. Miałem kilka sekund szansy, gdy
była cisza między jedną piosenką a drugą (śmiech).
Jaką
jeszcze muzykę odkrył pan dzięki temu?
Słuchałem
z nim całej klasyki bluesa i rocka. Również stojąc na korytarzu
przed drzwiami (śmiech). Do dzisiaj mam płyty, które wtedy u nas
leciały - Lynyrd Skynyrd na przykład, świetne gitarowe granie. Ja
też puszczałem mu swoje rzeczy. Na przykład Metallikę. Byłem
zaskoczony, kiedy powiedział mi, że był na ich koncercie, w 1991
roku na Stadionie Śląskim. „Jak to? Byłeś i nie zabrałeś mnie
ze sobą?”. Powiedział mi, że to był przypadek, bo akurat
przechodził niedaleko Śląskiego, kiedy zobaczył, że coś się
tam dzieje. Przeskoczył przez płot i tak znalazł się przed sceną
na koncercie Metalliki i AC/DC. Po latach Metallica zagrała „Wehikuł
czasu”, ale to już inna, zupełnie niezwykła historia…
A
Ryszard Riedel bywał też „zwykłym człowiekiem”?
Bywał.
Jasne, że tak. Bawił się z nami, wychodziliśmy na wspólne
obiady. Byliśmy rodziną. Dużo piszę o tym w książce „Rysiek
Riedel we wspomnieniach”. Ojciec pomagał nam w odrabianiu lekcji,
zabierał na lody… Jak trzeba było, potrafił być surowy i
stanowczy. Ale też pozwalał mi być takim, jakim sam chciałem. A
wielokrotnie wzywano go do szkoły na skargę, że noszę długie
włosy.
Był idolem: moim i tysięcy ludzi
Nie
żałował pan, że tak mało takiego „codziennego”
Riedla pokazano w „Skazanym na bluesa”?
Żałuję,
ale trzeba zaznaczyć, że film nie przedstawia mojego ojca wiernie.
To taka trochę filmowa fantazja na jego temat. Przyznaję, że
wyszło to zbyt mrocznie. Ja zapamiętałem ojca zdecydowanie
bardziej kolorowego i szczęśliwszego.
Widział
pan go w grze aktorskiej: ruchach, mimice, głosie Tomasza Kota?
Tomasz
Kot jest doskonałym aktorem, więc co tutaj oceniać… Na pewno
zagrał świetnie, ale jeszcze raz powtórzę – scenariusz nie jest
stuprocentowym odwzorowaniem życia mojego ojca. Ja zapamiętałem go
o wiele bardziej kolorowo. Film pokazuje go jednowymiarowo i
mrocznie. Szkoda.
Magazyn
„Rolling Stone” napisał o Ryszardzie Riedlu, że był ostatnim
prawdziwym hippisem naszych czasów. Ale pan nie marzył kiedyś,
żeby mieć zwykłego ojca, który po prostu wraca do domu po pracy?
Marzyłem
o takim ojcu, jakiego miałem. Był wielkim muzykiem. Idolem moim i
tysięcy ludzi w Polsce. Pamiętam, jak kiedyś widząc po koncercie
fanów ustawiających się po autografy do Dżemu, sam podszedłem do
zespołu z plakatem. Podpisali się wszyscy, poza ojcem, bo nie
pomyślałem, żeby i jego prosić – miałem go przecież w domu,
na co dzień. I w domu ojciec dodał swój podpis sam: „senior
Riedel”. Zaciekawiło mnie wtedy, jak robi tę swoją
charakterystyczną sygnaturę. Pokazał mi i pozwolił, bym
podpisywał się podobnie, ale zastrzegł: „Ale Bastek, musisz
dodawać: junior”. Od tego czasu to dla mnie coś więcej niż
autograf – ważny symbol, rodzinna pieczęć.
Gdyby Rysiek urodził się w Ameryce
Jak
wspomina pan bycie Riedlem w Tychach w młodości?
Na
schodach w naszym bloku ciągle przesiadywali fani Dżemu. Bazgrali
po ścianach słowami piosenek, że kochają Ryśka, więc mieliśmy
malowanie za malowaniem. Administracja przychodziła do nas z
pretensjami. A ja? Byłem sobą. Tak jak ojciec, kiedy był młody.
Ja też miałem swoje marzenia i plany. Zostałem muzykiem i nazwisko
Riedel w jakiś sposób mi pomagało, ale nie zawsze. Do dzisiaj
postrzega się mnie jako syna Ryśka Riedla, a ja przecież od 25 lat
gram na własne konto, zarejestrowałem kilka płyt i też mam już
swoją publiczność i niemały dorobek.
Czy
pańskim zdaniem w Tychach, na Śląsku w dostateczny sposób
wykorzystano legendę pańskiego ojca?
Miasto
pielęgnuję pamięć o ojcu i jestem za to wdzięczny. Jesienią
ubiegłego roku odbyło się wiele imprez jemu poświęconych. Ma
tutaj swój pomnik nawet. W Teatrze Wyspiańskiego grany jest
spektakl o jego życiu. Byłby tym zaskoczony. Nie mam wątpliwości,
że ludzie wciąż o nim pamiętają. Na Śląsku szczególnie.
A
mural w Tychach? Podoba się panu?
Dzięki
muralowi ojciec w symboliczny sposób powrócił do miejsca, gdzie
spędził wiele lat swojego życia. W otoczeniu normalnych ludzi,
zwyczajnych rodzin. Mieszkaliśmy przecież na blokowisku. Przyznam,
że był dość oryginalny, kiedy w tym swoim kapeluszu przemierzał
parkingi i place zabaw…
Dlaczego
pański ojciec był właśnie taki? PRL, Tychy, miasto-sypialnia, a
tu „ostatni prawdziwy hippis”?
Kiedyś
zastanawiałem się nad tym co by było gdyby ojciec urodził się na
przykład w Ameryce. Wszystko byłoby tam dla niego łatwiejsze.
Łatwiej wkomponowałby się w otoczenie, spotkał ludzi podobnie
myślących. Potoczyło się jednak to wszystko nieco inaczej i wylądował w Tychach, w siermiężnym PRL-u. Najważniejsze,
że pozostał sobą. Za to go cenię.
Na
ile życiorys ojca był przestrogą dla pana?
To
naturalne, że był przestrogą. Zresztą ojciec sam niejednokrotnie
ze mną na ten temat rozmawiał. Zależało mu, żebym nie powtórzył
jego błędów. Mieliśmy to - że tak powiem - obgadane.
Nie chciałem wchodzić w buty ojca
Czy
bez Ryszarda Riedla, pańskiego nazwiska, też zająłby
się pan muzyką?
Nie
mam pojęcia. Na pewno bym jej słuchał, może i grał, ale czy na
taką skalę to trudno powiedzieć. Nie jest tajemnicą, że to
ojciec wymyślił nazwę mojego zespołu. Interesował się kulturą
Indian, a Cree to nazwa jednego z plemion. Sam wspominał, że
chciałby mieć zespół pod taką nazwą. To dobra nazwa – krótka,
łatwo ją zapamiętać, zapisać. No i ma jakieś znaczenie, a to
ważne. Przyzwyczaiłem się do porównań do ojca. Zawsze wiedziałem
też, że muszę dłużej i ciężej pracować, żeby pokazać samego
siebie. Właśnie, żeby ludzie nie porównywali tylko, popatrzyli z
innej strony.
A
ojciec bywał na waszych koncertach? Recenzował? Podpowiadał?
Jedyną
recenzją, jaką od niego usłyszałem były słowa: „Dobrze,
dobrze, ale jeszcze na dziesięć lat do piwnicy i ćwiczyć!”
Interesował się tym co robię, ale nie był skłonny do
pochwał. Ale też nie ganił. Wiedział doskonale, że ma u mnie
autorytet i cokolwiek by nie powiedział, dobrego, czy złego, byłoby
to dla mnie święte. Wolał, żebym sam do wszystkiego doszedł. Ani
nie osiadł na laurach, ani się nie zniechęcił. Na naszym
koncercie był tylko raz. Organizator bardzo chciał, żeby wyszedł
z nami na scenę, ale on się nie zgodził. Wiedział, że skradnie
nam show, a to przecież był nasz koncert i nasze święto.
Nie
chciał pan nigdy zastąpić ojca w Dżemie?
Nie.
Nie chciałem wchodzić w jego buty. Z
szacunku do ojca przede wszystkim. Z Dżemem cały czas czuję
emocjonalną więź, bo to przecież pół mojego życia, całe
dzieciństwo. Muzycznie to jednak bardziej świat mojego ojca niż
mój.
Moi synowie lubią Dżem
A
pańscy synowie? Interesują się muzyką?
Chłopaki
mają swoje zainteresowania, ale muzykę lubią. Ja słucham jej
dużo, więc chcąc nie chcąc, też ją chłoną.
Czego
słuchają?
Przeróżnych
rzeczy. Trzeba by ich o to zapytać, bo sam nawet nie pamiętam.
Muzyka, która jest dziś popularna mniej dociera do pokolenia ojców
takich, jak ja (śmiech).
A
co mówią, gdy puszcza im pan Dżem?
Wiedzą,
że śpiewa wtedy dziadek. Świetnie zdają sobie sprawę z tego, kim
był Ryszard Riedel. No i naprawdę lubią Dżem.
Pan ma swoją ulubioną, osobistą piosenkę śpiewaną przez ojca?
Ulubionej
nie mam, bo wszystkie są dla mnie ważne. Ale mogę wyróżnić
jedną.
Którą?
„List
do M.” Od kiedy moja mama odeszła jeszcze bardziej identyfikuję
się z tym tekstem. Zdarza się, że wykonuję ten utwór na koncertach i
zawsze jest to dla mnie szczególny moment.
Może Cię zainteresować:
Nowym wokalistą Dżemu będzie Riedel. Sebastian Riedel, syn Ryśka
Może Cię zainteresować: