Każda szychta ma koniec, a więc i fajrant, czas wolny. Tyle, że po 13-godzinnej szychcie już raczej nie miało się sił, ani czasu na cokolwiek. Te modele zachowań zaczęły się zmieniać dopiero wtedy, gdy robotnicy zaczęli mieć trochę więcej czasu na prawdziwy odpoczynek.
Decydujące było ograniczenie czasu pracy. Ruch robotniczy od 1890 roku stawiał sprawę 8 godzin pracy (plus 8 snu i 8 właśnie odpoczynku), a władze nie mogły pozostać bezczynne wobec tej presji. Z drugiej strony rządzący patrzyli choćby na jakość rekrutów w armii, a z wycieńczonych robotników nie byli najlepsi żołnierze. Z drugiej strony rozwój komunikacji publicznej na początku XX wieku (głównie tramwajów) znacząco skracał drogę do pracy, co także oszczędzało czas. Ostatecznie 8-godzinny dzień wprowadzono dopiero w czasie w Rewolucji Niemieckiej, ale już wcześniej w takim wymiarze godzin pracowało wielu górników w Westfalii, gdy Śląsk pod tym względem cały czas odstawał z tyłu.
Siwucha, „środek spowalniający przemianę materii”
Nawet kiedy jednak mamy ten fajrant na luzie, to jak go zagospodarować? Wcześniej najpewniejszym pomysłem była ucieczka w „morza południowe” alkoholu, tak by się odstresować i zapomnieć o niedoli. Isak Schlockow, lekarz z Lublińca, świadek przemian na Śląsku w drugiej połowie XIX wieku, pisał: „Zużywana podczas pracy energia rzadko jest uzupełniana, tak że spożycie alkoholu jako środka spowalniającego przemianę materii w pewnym sensie staje się smutną koniecznością: duże ilości siwuchy, słabej jakości piwa i tak zwanego wina owocowego, zagadkowej mieszanki, to codzienna potrzeba zarówno młodzieży, jak i ludzi starszych, kobiet i dzieci. Chciałoby się rzec, że wokół napojów alkoholowych obraca się całe życie intelektualne”.
Sporo można o tym wyczytać w „Katoliku”, tym bardziej, że nie pasowało to do obrazu bogobojnego ludku. „We Środę Popielcową to combry baby odprawiały, ale nie tak jak indziej, bo baby zaraz ze sobą swych i innych chłopów pozabierały, toteż ku wieczorowi, gdy sobie nieco popili, poleciał jeden chłop do domu zaraz wąs zgolić i wziął szaty kobiece i za babę się przestroił, a kilka bab za chłopów, a zakończyli potem z bijatyką”. Taki obrazek przytaczała gazeta z terenów obecnej katowickiej Wilhelminy w 1883 roku.
Pierwsze imprezy zaczęły też organizować zakłady pracy, aby związać ze sobą robotnika. 1 listopada 1888 roku dla górników kopalni „Hrabina Laura” zorganizowano tzw. freibierfest. Jak donosił „Katolik”: „zagrano też do tańca i bawiono się aż do dziewiątej wieczorem, po czym nakazano koniec”. Część uczestników wyszła „po otrzymaniu swej porcji im wyznaczonej – trzy kufelki piwa i dwa cygara – lecz młodzi dalej domagali się muzyki i tańca, na co urzędnicy nie zezwolili”. Skończyło się to szturmem „rozzuchwalonej młodzieży” na budynek i zamieszkami. „Jednemu oko wybito, innemu uszy odcięto, nie licząc lżejszych zranień”.
Co jednak w takim razie z ogródkami przydomowymi i hodowanymi zwierzętami w miejscach udostępnianych przez zakład? Ano trudno to jeszcze traktować jako formę wypoczynku, gdyż było to ekonomiczną koniecznością. Zaczęło się to zmieniać dopiero na przełomie XIX i XX wieku.
Muzyka, hodowla, sport. Byli też cykliści
„Kopalnie wspierały działalność różnorodnych stowarzyszeń, np. gimnastycznych, śpiewaczych, umożliwiając im m.in. spotkania w pomieszczeniach zakładów. W początku XX wieku zaczęto także organizować pierwsze orkiestry kopalniane. Jednocześnie wiadomo, że górnicy sami chętnie muzykowali czy hodowali drobne zwierzęta (kanarki, króliki). Organizowane rozgrywki sportowe w oparciu o sieć górniczych klubów piłkarskich, działające przy zakładowych domach kultury kółka zainteresowań ukształtowały pokolenia górników, utwierdzając przekonanie o wartości czasu wolnego jako elementu kultury tradycyjnej” (Konrad Kołakowski).
To jednak nie wszystko – wspomniany przełom wieku to prawdziwa eksplozja zaangażowania społecznego w związkach zawodowych, partiach politycznych, setkach nowopowstających organizacji. Jedne powiązane były z władzą (np. kriegerverein, czyli związki weteranów), inne religijne (towarzystwa św. Alojzego itp.), a wreszcie były i te socjaldemokratyczne, tworzące cały alternatywny świat. Nawet organizacje sportowe były podzielone na bazie politycznej – obok turnvereinów, bliskich nacjonalizmowi, działały te bliższe polskiemu ruchowi narodowemu czy lewicy.
Od lat 80. XIX wieku w Borsigwerku istniał już klub cyklistów, choć jak można przypuszczać wtedy ograniczający się jeszcze do urzędników. Być może na Górnym Śląsku były też koła Arbeiter-Radfahrerbund (Związku cyklistów robotników), który powstał w 1896 roku i tuż przed I wojną skupiał prawie 150 tysięcy członków (co swoją droga czyniłoby go prawdopodobnie największą organizacją rowerzystów w historii).
Mamy wówczas także do czynienia z rewolucją prasową, upowszechniającą nowe wzory zachowań. Od momentu, gdy ustawa Rzeszy z 1874 roku zagwarantowała wolność prasy (choć oczywiście pozostała cenzura), gazety różnych orientacji zaczęły docierać do coraz szerszych i zróżnicowanych środowisk. Z początkiem nowego wieku rozprzestrzenia się także tradycja „żywych obrazów” – filmów. W 1914 roku było już 2500 „teatrów filmowych”. Poza czasem poświęcanym rodzinom, osobistym pasjom (które zaczęły się kształtować), coraz szersza stała się oferta na fajrant. Choć oczywiście picie w gospodzie nie zniknęło, pojawiły się tabloidy, a i wiele z pierwszych filmów stanowiła po prostu pornografia.
No i fajrant, czyli pochwała „czasu wyzwolonego”
„Górnicy wracają do domu, w końcu mają wolne. Niektórzy powiedzieliby – nic w tym dziwnego, każdy pracuje, więc każdy wraca po pracy. Ale w tym „powrocie” jest coś innego. Da się wyczuć atmosferę ulgi, że każdy kolejny dzień pod ziemią minął bez zbędnych wrażeń, że w ogóle się wraca, bo przecież kilkaset metrów pod ziemią nigdy nic nie wiadomo” – pisze dr Beata Piecha-van Schagen w przedmowie do pracy „Czas wolny górników kopalń węgla kamiennego na Górnym Śląsku. Po pracy coś trzeba było robić”. I dalej: „Górnicza ulga wynika z uniknięcia śmierci i zakończenia często fizycznie wyczerpującej dniówki. Odprężenie i zmęczenie zachęcają do nie-pracy, do 'nic-nie-robienia', które w codzienności społeczeństwa zindustrializowanego ma swoje miejsce w ciągu dnia – między pracą a snem. Czas ten nazwano wolnym, choć może raczej powinien być 'czasem wyzwolonym' od obciążającej trwogi oraz wyczerpania fizycznego i psychicznego”. Trudno się z tym nie zgodzić, bo i postęp polega na tym, że – teoretycznie - nie musimy tyle harować. No i fajrant!
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Śląska pandemia, czyli jak górników zdziesiątkowała cholera
Może Cię zainteresować: