We wtorkowy wieczór FC Kopenhaga przegrała z Sevillą FC 0:3. Dla Duńczyków ta porażka oznaczała, że wiosną nie będą już grać w europejskich pucharach. Za tydzień jeszcze zmierzą się z Borussią Dortmund i to będzie ich pożegnanie z Ligą Mistrzów. Dlaczego o tym piszemy? A dlatego, że jedną z największych gwiazd kopenhaskiej drużyny jest nasz człowiek, Kamil Grabara.
Dwa tygodnie temu o jego występie było bardzo głośno. Kopenhaga sprawiła wielką sensację, remisując na własnym stadionie 0:0 z wielkim Manchesterem City. Mistrz Anglii przyleciał do Danii na tyle pewny swego, że trener Pep Guardiola posadził na ławce Erlinga Haalanda, czyli aktualnie jednego z najlepszych piłkarzy na świecie.
Guardiola jednak nie przewidział jednego. Mianowicie tego, że w transie będzie Kamil Grabara. Polski bramkarz bronił dosłownie wszystko. Riyad Mahrez nawet nie potrafił go pokonać z rzutu karnego. Po spotkaniu 23-latek został okrzyknięty największym bohaterem swojej drużyny. Kibice podziękowali mu, śpiewając o nim piosenkę.
Mecz z angielskim gigantem może otworzyć mu drzwi do wielkiego klubu. Ale teraz czas na krótką podróż w przeszłość. Do Rudy Śląskiej, a konkretnie do dzielnicy Bykowina.
Zdzierał kolana na rudzkim żwirze
To właśnie tam wychował się mały Grabara. W Bykowinie rozgrywał pierwsze mecze z kolegami z podwórka, zdzierał kolana i kształtował swój charakter. Pierwszy klub jednak znalazł w innej dzielnicy. Padło na Wirek, gdzie znajduje się Wawel. Do dzisiaj z sentymentem wspomina miejsce, w którym zaczęła się jego piłkarska przygoda.
- Ktoś może nie wierzyć, że ćwiczyliśmy na żwirze, ale w archiwach powinny być zdjęcia starego boiska. Cieszę się, że tam zaczynałem, choć na treningach piliśmy gazowaną wodę i biegaliśmy po kamieniach - opowiadał w "Przeglądzie Sportowym".
Boiska żwirowe kiedyś były normą w całej Polsce. Przez cały rok trenowały na nich grupy młodzieżowe. Boiska trawiaste były przeważnie przeznaczone tylko dla seniorów. W takich warunkach wychowało się wiele gwiazd polskiego futbolu. To hartowało, ale na szczęście te czasy są już za nami.
Grabara ma sentyment nie tylko do drużyny z Wirka, ale także do swojego rodzinnego miasta i całego Śląska.
- Ruda Śląska, Chorzów, Katowice – najbardziej na świecie podoba mi się śląska aglomeracja. Zawsze się cieszę, gdy mogę przyjechać do domu, choćby na pół dnia. Zobaczyć Bykowinę, moje osiedle w Rudzie Śląskiej, które nota bene się nie zmieniło, spotkać ze znajomymi - mówił we wspomnianym wywiadzie.
Przystanek Chorzów i oferta jak z bajki
Ruda Śląska była pierwszym przystankiem w karierze. Potem był Chorzów. Najpierw spędził rok w szkółce Stadionu Śląskiego, a następnie przeniósł się do akademii Ruchu. Miał 16 lat, gdy został zgłoszony do Ekstraklasy. W pierwszym zespole "Niebieskich" ostatecznie nie zadebiutował, ale zaliczył jedno spotkanie w wówczas III-ligowych rezerwach. Więcej nie było, bo... na Cichą przyszła oferta nie do odrzucenia.
Co robi nastolatek, gdy dostaje propozycję przejścia do Liverpoolu? Czym prędzej się pakuje, jedzie na lotnisko i wyrusza w nieznane, bo druga taka okazja może się nie pojawić. Tak właśnie zrobił Grabara i na początku 2016 roku został graczem "The Reds". A co ciekawe, chciały go również kluby z Manchesteru, czyli United i City.
To wtedy zaczęło się robić głośno o utalentowanym bramkarzu. W kolejnych latach zyskiwał na popularności, ale głównie przez buńczuczne wypowiedzi. Jako nastolatek nie bał się otwarcie mówić, że w niedalekiej przyszłości będzie pierwszym bramkarzem Liverpoolu. Nie miał też problemu z tym, aby mówić, że nie czuje się gorszy od Alissona, golkipera "The Reds", który jest jednym z najlepszych na świecie w swoim fachu.
Rudzianin przez pewien czas był bardziej znany ze swoich wypowiedzi, niż z występów na boisku. Kibice pieklili się, że jeszcze nie zagrał żadnego meczu w poważnej piłce, a już zgrywa człowieka, który pozjadał wszystkie rozumy. Przyszedł w końcu taki moment, gdy to wszystko zaczęło się na nim mścić.
Grabara bowiem w Liverpoolu odbił się od ściany. W Premier League nigdy nie zagrał i najpierw był wypożyczany do Huddersfield Town i Aarhus. Miewał momenty, gdy popełniał poważne błędy, a wtedy w mediach społecznościowych wrzało, bo polscy kibice od razu wypominali mu słowa, które wypowiadał wcześniej.
We wspomnianym Aarhus był okres, kiedy zaliczał mnóstwo "baboli". W niektórych meczach prostymi błędami pozbawiał swoją drużynę zwycięstw. Wydawało się, że to będzie kolejny polski talent, który dużo mówił, a po chwili świat o nim zapomniał.
Przełom nastąpił po transferze do Kopenhagi. Liverpool sprzedał rudzianina, bo pewnie nie wiązał już z nim większych nadziei. Grabara jednak zaczął robić postępy. Przestał być królem kiksów, a zamiast tego coraz częściej dostawał nagrody dla zawodnika meczu. W krótkim czasie zamienił się z pośmiewiska w najlepszego bramkarza w całej Danii. Dziś jest liderem swojej drużyny, a niektórzy upatrują w nim następcę Wojciecha Szczęsnego w reprezentacji Polski. Na razie udało mu się tylko zadebiutować i walczy o wyjazd na mistrzostwa świata w Katarze.
- Jest młody, gra w mistrzu Danii, w Lidze Mistrzów, więc nie ma się co zastanawiać. Trzeba wziąć chłopaka na mundial. To byłby błąd, gdyby nie znalazł się w kadrze - komentowuje w "Super Expressie" Arkadiusz Onyszko.
Człowiek w masce
To, co się rzuca w oczy w przypadku Grabary, to jego przemiana psychologiczna. Nadal jest pewny siebie, ale potrafi gryźć się w język. Skupił się na tym, aby na boisku udowadniać, że jest najlepszy, a nie w gazetach lub na Twitterze.
23-latek dorasta, a także dojrzewa. Niedawno zresztą przeżył moment, który był dla niego poważną lekcją. Niewiele brakowało, a jego kariera zostałaby brutalnie przerwana. Pod koniec lipca w jednym z meczów zderzył się z rywalem. Przeciwnik uderzył go głową w oczodół.
Od razu było widać, że sprawa jest bardzo poważna. Grabara błyskawicznie opuścił boisko i przewieziono go do szpitala. Doszło do poważnych złamań, a niewiele brakowało, a byłoby dużo, dużo gorzej.
- Później dowiedziałem się od chirurga, że mogłem stracić wzrok w jednym oku, a to całkiem normalne przy wielokrotnych złamaniach kości policzkowej ze względu na znajdujące się pod nią nerwy wzrokowe - zdradził ostatnio bramkarz w Viaplay.
Na szczęście skończyło się na strachu i utracie kilku tygodni oraz kilku spotkań w Lidze Mistrzów. Na razie Kamil Grabara musi grać w specjalistycznej masce na twarzy.
Może Cię zainteresować: