Pamiętacie jeszcze hałas w hali Pogoni?
Bogusław Mol: Pewnie, kto by nie pamiętał. Jedna z lepszych publiczności w Polsce. Zresztą z tego co dobrze pamiętam, to chyba raz czy dwa razy zostali ogłoszeni najlepszą publicznością w ekstraklasie. A jak graliśmy mecze w europejskich pucharach? Na schodach ludzie siedzieli. Specyfika hali jest taka, że tam są trybuny i z jednej i z drugiej strony. Się robi taki kocioł na dole. Bardzo dobra akustyka. Dla zawodników wsparcie, a dla drużyny przeciwnej odwrotnie.
Kiedy było najgłośniej? podczas derbów z Bobrami?
Krzysztof Morawiec: Jako zawodnik mogę powiedzieć, że zawsze było głośno, ale z reguły chyba bardziej na meczach pucharowych. No i derby. Wiadomo, na derbach to już z dwie godziny przed meczem było głośno. Już był hałas, już wszyscy siedzieli, bo wiadomo, nasza hala nie była za wielka i miała ograniczoną liczbę kibiców.
Pogoń kontra Bobry. To było zawsze wielkie wydarzenie?
BM: Można powiedzieć, że to i na Bobrach było wydarzenie, i u nas to było wydarzenie. Na pewno większe niż teoretyczne derby w Sosnowcu, w Maczkach Bór. Ale to wiadomo - drużyna zza miedzy i tam się wszyscy znali właśnie. Przecież nie raz, jak tam były problemy z halą, to oni trenowali u nas. To działało na wyobraźnię. Wtedy my, jeszcze jako ci zawodnicy z drugiego rzędu, drugiej ligi, mogliśmy obserwować tych z ekstraklasy.
KM: To było wydarzenie. Na początku u nas był taki troszkę zaścianek w porównaniu do nich. Już abstrahując od poziomu gry. Ale oni zawsze mieli dobry sprzęt. Już w tamtych czasach, w latach dziewięćdziesiątych, u nich każdy zawodnik miał buty Nike, wszystko. Bo mieli poważnego sponsora, Ericssona, więc budżet był dobry. Co nas pocieszało? Że na Bobrach... śmierdziało. Każdy to wiedział. W tej ich hali była taka specyfika. Była stara, po bokserach. I zapach był naprawdę specyficzny. (Interesujesz się Śląskiem i Zagłębiem? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)
W Rudzie nie było i nie ma mocnej drużyny piłkarskiej. Ale był basket. Czy w latach 90-tych cała Ruda Śląska żyła koszykówką?
BM: Tak. Wtedy w telewizji były pokazywane rozgrywki NBA. Wtedy chyba zaczęła się taka popularność. Dzieci zaczęły na placach rzucać do kosza, nie było problemu z naborem. Poza tym, to były troszeczkę inne czasy. Był wyż demograficzny, więc dzieci się garnęły. Mecze ligowe były pokazywane w telewizji. Na Śląsku było kilka drużyn na wysokim poziomie. Była ekstraklasa, była pierwsza liga, była druga liga.
KM: Ja byłem zawodnikiem, to widziałem to inaczej. W zasadzie mnie wszyscy znali. Nie tylko z Rudy Śląskiej, ale wszyscy wiedzieli, że jestem koszykarzem Pogoni, znaną osobą. Kiedy awansowaliśmy do ekstraklasy i też telewizja zaczęła pokazywać mecze koszykarskie, zrobił się duży bum wśród młodzieży na koszykówkę. Grup młodzieżowych mieliśmy tutaj multum i to nie była garstka. Tam było po dwadzieścia dzieci. Zresztą to jest chyba w każdym mieście. Jeżeli dyscyplina jest z ekstraklasy, to zawsze to jest dla tych dzieciaków jakiś magnes. Czy to koszykówka, siatkówka - ludzie będą chodzić. W Pogoni, wśród tych starych ludzi, brakowało świeżej krwi. No i myśmy byli tymi wchodzącymi. Andrzej Pluta i Darek Kwiatkowski, Boguś Pakura. Zaczynali coś znaczyć w tym zespole. Potem się za krótki czas okazało, że przerastają tych starszych. Wojtek Żurawski. Ja byłem najlepszym strzelcem w tym okresie.
Kiedy już zaczęliście grać i były pierwsze sukcesy, marzyliście wtedy o NBA?
KM: Powiem szczerze, że ja w wieku chyba szesnastu czy siedemnastu lat nawet nie marzyłem o tym, że będziemy w ekstraklasie. Wśród zawodników takie marzenie o NBA zwykle jest, jak im dobrze idzie, w wieku 12-13 lat. Wtedy każdy chce być Jordanem. Natomiast potem, jak już się ma 16-17, to już trochę więcej jest rozsądku. Zresztą my w tych latach dziewięćdziesiątych nie mieliśmy takiego dostępu do oglądania koszykówki światowej. Raz na tydzień średnio, o tej trzeciej w nocy, jak ktoś nie zasnął, to obejrzał. Ale tu nawet nikt o tym nie myślał, bo to było za oceanem, gdzieś tam daleko, nie z tej bajki. Wtedy w ogóle wiedza o NBA była nikła. Wiedza trenerska, to był kosmos. Tam się zupełnie inaczej grało. Teraz to wiemy i nie jest to magia. Ale wtedy była.
Który skład Pogoni był najsilniejszy?
BM: Patrząc po wynikach, to mieliśmy dwa składy najsilniejsze. Najlepszy skład był, kiedy Pluta był. Z Polaków. Wtedy był Morris, był Joubert, wtedy żeśmy coś zrobili. Drugie miejsce w Pucharze Polski.
Była szansa na mistrza Polski?
KM: Na mistrza nie było. Inne kluby były zbyt bogate. Taka jest Polska. Wszyscy wiemy, czym jest Pruszków i wszyscy wiemy, że są okolice bezimiennych sponsorów. Tam były bardzo duże pieniądze i oni po prostu nie mogli sobie pozwolić, żeby nie być przynajmniej na drugim, jak nie pierwszym miejscu. Zresztą Bobry też. To samo Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek - to były marki. A nie my - zaścianek z Rudy Śląskiej. Ale to jakby pozakoszykarsko. Koszykarsko - była szansa. Graliśmy z Pruszkowem o wejście do fazy medalowej, kiedy rzuciłem dziewięć trójek. W meczach z nimi doprowadziliśmy do remisu 2:2. I ostatni, wiążący mecz mieliśmy u siebie. Czyli mieliśmy wszystko we własnych rękach. Ale pytanie - czy myśmy zagrali słabo? Czy koledzy z Pruszkowa nie porozmawiali z naszymi kolegami z Ameryki? Czyli z panem Joubertem i panem Morrisem. Jest duże prawdopodobieństwo. I oni sobie odpuścili. Ale to jest tylko moja teoria. Byliśmy na pewno słabsi, ale pytanie na ile. Na pewno różnica była niewielka. Zawsze decydowały układy. Dziś na youtubie można oglądać mecze, gdzie widać ewidentnie, że zostały przedrukowane przez sędziów. Jakie wtedy gwizdki dawali...
BM: Problem był też taki, że nasi działacze nie byli znani na tym wysokim szczeblu. W tym środowisku nie działali. Pokazywali się na meczach u nas, ale inni prezesi bywali na wyjazdach, wszyscy się kolegowali. Nie mieli żadnego przebicia w związku koszykarskim. I do tego Huta nie chciała dopuścić innego sponsora.
Kasa w Pogoni była?
KM: Do pewnego momentu. Przez pierwsze pięć sezonów była. A potem się skończyła. Potem były problemy już. Zwłaszcza po spadku do I ligi. Już było zadłużenie, treningu nie dało się zrobić. Mecz Radomiem, który zadecydował o spadku, już, jak mówili koledzy trenerzy, był sprzedany. My wiemy, kto sprzedał i jakie dostał propozycje. Ale biorę przegraną na siebie. Zawaliłem parę akcji, które powinny wyjść. Biorę to na siebie.
Jeśli chodzi o zawodników amerykańskich, mieliście do nich szczęście?
KM: Z pozycji zawodnika powiedzmy, na przełomie sześciu lat, mieli bardzo dużo sukcesów. Patrząc teraz z perspektywy czasu, to chyba nie wydaje mi się, że nasz skauting był nie wiadomo na jakim poziomie. Trenerzy, którzy dobierali tych zawodników, czy oni mieli wgląd w jakieś kasety? Więc mieliśmy szczęście. Niestety był taki jeden delikwent w pierwszym roku, Angelo Hamilton się nazywał, który narozrabiał. Pozostawił chyba nawet jakieś dzieci tu. Ciężki alkoholik, degenerat. Fakt, że i tak przewyższał nas poziomem, bo to był pierwszy Amerykanin. Gość z Ameryki, rozumiesz. Ale poza boiskiem to był szwarccharakter. Jeszcze był nietrafiony Fred Marley. Jego odesłali. Pięcioro dzieci, każde z inną babą. I nagminnie robił... kroki.
BM: Ale był przecież też Isaiah Morris. Nawet nie wiedzieliśmy, że miał na koncie 35 występów w NBA. Wyszło to przypadkiem podczas turnieju w Finlandii. Potem w szatni trener go pyta - czemu się powiedziałeś, że grałeś w NBA? eee, nie ma się czym chwalić. On był spoko, w potarganych galotach łaził. Taki był scouting w naszym zespole. Nie sądzę, żeby nasi działacze latali do Stanów i tam wybierali. Po prostu ktoś im zawodnika wcisnął i tyle. No, Joubert był sprawdzony, bo grał w Bobrach. Ale poza tym, można powiedzieć, że do amerykańskich zawodników mieliśmy po prostu szczęście. Bo na pewno nie był to świadomy wybór.
Jak Amerykanie odnajdywali się w Rudzie Śląskiej?
BM: Przemilczmy ten temat. Bardzo dobrze się odnajdywali. Byli „towarzyscy” bardzo. Byli królami życia. Na każdy mecz przychodziły zakochane w nich dziewczyny. Poza tym lubili dyskoteki i imprezy. U nich był trening, a potem balety. Było ich na to stać, bo mieli kupa pieniędzy w porównaniu do warunków w Polsce. Ale rano na treningu zawsze byli, nikt nie był nawalony czy zmęczony. Pełna kultura. Ale w weekendy było inaczej.
KM: Ale była też nieprzyjemna sytuacja z Hamiltonem. Pojechali do dyskoteki do Bytomia, tam się zaczęła awantura, bo zaczepiał dziewczyny, spijał gościom alkohol przy stolikach. Więc ochroniarze go wyrzucili. A ten wział kostkę brukową i rzucił w ochroniarza. Prosto w twarz. Ten się zasłonił i dostał w łokieć. A że był zawodnikiem judo, to w tym momencie zakończyła się jego kariera. Była afera, ścigali Hamiltona. Rozegraliśmy mecz, a na drugi dzień był już spakowany do samolotu. Można powiedzieć, że ciekawa "przygoda" na tamte czasy. Bo dziś na pewno byśmy go nie wzięli do drużyny.
Mecz, którego nigdy nie zapomnicie. Był taki?
KM: Ja na pewno nie zapomnę najlepszego meczu w karierze w Pruszkowie, o którym rzuciłem dziewięć trójek na 11 oddanych rzutów.
A z punktu widzenia trenera?
BM: Zawsze cieszą najbardziej mecze takie, w których nic nie wskazuje na to, że się wygra, a jednak jest wygrana. Te mecze wspomina się najlepiej, choć bywało też inaczej, że tu mecz wygrany i się go przegrywa.
KM: Jak my grali z węgierską drużyną pierwszy mecz wyjazdowy w Pucharze Koraca. To był mecz grupowy pucharu. My tam jechaliśmy na pewniaka, że ich przetrzepiemy. Przyjechalimy i nos czterdziestoma punktami zlali. To chyba było najbardziej szokujące.
BM: Bywały takie mecze. Że nie wiesz jak grać, bo nic nie wchodzi. Ani spod kosza, ani z pola. I zespół traci pewność siebie. I przegrywo 40.
Dlaczego koszykówka w Rudzie się skończyła?
BM: Kiedy huta przestała się interesować koszykówką i nie zabezpieczyła innego sponsora. Byli tacy i chcieli zainwestować, ale huta ich nie dopuściła. Konsekwencje tego są do dziś. Włodarze zachłysnęli się ekstraklasą, pucharami i zaniechano szkolenia młodzieży. Były klasy sportowe, sekcje. Trenerów młodzieżowych odesłano, było przekonanie, że sprowadzi się zawodników z USA. Przyszedł spadek z ekstraklasy, szkolenia nie było i trafili w ślepy zaułek. Bez kasy i bez młodzieży. Potem druga liga, trzecia liga, a wychowanków dalej nie widać.
Coś zostało z koszykówki na Frynie poza wspomnieniami?
BM: Zostało parę osób, które próbują to reanimować. Ale głównie pozostała pamięć. Kibice chcą chodzić, choć na poziomie trzecioligowym. Kto z młodych pamięta Plutę? Przecież oni wtedy nie żyli jeszcze.
KM: Nawet jak ja wszedłem niedawno do zarządu Pogoni, to mało kto mnie kojarzył. Taka kolej rzeczy...
Co by się musiało stać, by wielki basket wrócił do Rudy Śląskiej?
KM: Proste - dobry sponsor ze stabilnym zastrzykiem pieniędzy. Od czegoś trzeba zacząć.
BM: Ale tu potrzebne są dwie wizje. Jedna to - rezygnujemy z trzeciej ligi, nie bierzemy pieniędzy z miasta i zabieramy się za szkolenie młodzieży do momentu osiągnięcia dobrego poziomu w juniorach, wtedy zgłaszamy ich do trzeciej ligi. Na tych podwalinach budujemy zespół. Ale to okres 3, 5, 10 lat. Do tego potrzeba trenerów pasjonatów i sponsorów, którzy byliby powiązani - na przykład rodziców, którzy mają firmy, którzy mogli by też zachęcić swoich znajomych do dotowania drużyny. Wtedy łatwiej już kogoś ściągnąć dobrego, nawet spośród młodzieży. Bo jak tego nie będzie, to młodzież pójdzie do Bobrów, bo tam jest zaplecze szkoleniowe. U nas tego nie ma.
KM: I dobre działania marketingowe. We Wrocławiu na przykład przychodzi 300 dzieciaków na szkółkę. Robią selekcję. A my bierzemy każdego, kto przyjdzie, bo chętnych jest 10-15 osób.
Może Cię zainteresować: