North czyli Północ. Saint czyli
Święty. Psalm, Wilk i Chicago. Słyszał pan, jakie imiona noszą
dzieci w rodzince Kardashian?
Celebryci
układają sobie swój świat. Po drugie, w Ameryce nie ma tak
restrykcyjnych przepisów jak u nas. W Polsce imię nie może być
ośmieszające, nielicujące z godnością człowieka. Choć również
u nas celebryci mają w nosie konwenanse, bo przecież jak masz 5
minut w telewizji, to też jesteś niezwykły.
Jakaś
polska celebrytka nazwała syna Iwo Lew. Czytałem komentarze: „Jaki
znowu Lew? A może jeszcze Słoń?!”.
No
właśnie (śmiech). Lew, normalne imię: Lew Tołstoj czy Lew Rywin
się kłaniają. U nas na topie jest pokrewny Leon. Od kilku lat na
czele wśród rodziców w Katowicach.
Jakie
jeszcze?
Aleksander,
Antoni, Jan. Michał, Franciszek, Stanisław, Igor. Dla dziewczynek:
Hanna, Lena, Maja, Zuzanna, Oliwia, Julia.
A
piękne śląskie imiona?
Ni ma. Od paru lat ani jednego
Wilhelma, ani jednej Wilhelminy. August, Edeltrauda, Zygfryd, Walter
– ni ma. Ernest, Erwin, Fryderyk – pojawiają się sporadycznie,
po parę razy w roku. Inna ciekawostka: od 10 lat w Katowicach nie
urodził się ani jeden Janusz i ani jedna Grażyna. Wiemy, z czym
obecnie kojarzą się te imiona. Do lamusa odeszły też imiona
żeńskie pochodzące od męskich. Nie ma więc ani jednej Józefy,
Władysławy czy Mieczysławy i Kazimiery.
Jestem w ukrytej kamerze?
A
amerykańskie Kewiny?
Moda
się skończyła i to dawno temu. Tak samo w latach 80. w Katowicach
rodziły się Izaury. Aż skończył się słynny serial o niewolnicy
o tym imieniu. Była kiedyś u nas Dżesika z Chorzowa. Pytałem jej,
czy nie wolałaby angielskiej pisowni. „Nie, przyzwyczaiłam się.
Tam ma zostać”. Albo Brajan. Jak to zapisać? Bryan? Brian?
Brajan? Rada Języka Polskiego miała służyć urzędnikom
doradztwem w tym zakresie, ale nie przypominam sobie, żeby
kiedykolwiek zajęła twarde stanowisko w sprawie imion. Pamięta pan
posła Zaborowskiego?
Zbyszka.
Tak,
Zbyszka. Rozmawialiśmy kiedyś i ja do niego: „Panie Zbigniewie”.
A on: „Nie Zbigniew. Zbyszek”. „Wie pan, mój ojciec znał się
z kierownikiem USC. Jak świętowano moje urodziny, to wszyscy
wznosili toasty za Zbyszka. I tak zostało” (śmiech). Ale problemy
z rodzicami mamy dużo większe.
Przykład
z grubej rury proszę.
Niedawno
państwo chcieli dać bliźniaczkom na imię Sodoma i Gomora. Myślę
sobie: czy ja jestem w ukrytej kamerze? Naprawdę? Oni: „Tak, bo
Sodoma i Gomora to symbol niesprawiedliwości. A my chcemy, żeby
lepiej się ludziom ten symbol kojarzył”. Pytam: „Ale jaki
symbol? Chcecie przez własne dzieci oswajać społeczeństwo z
tolerancją obyczajową?”. Oni: „Jak wszyscy poznają nasze
dzieci, Sodoma i Gomora nie będą kojarzyć się z czymś
strasznym”. Pomijam fakt, że Sodoma i Gomora to nawet nie są
imiona. Długo to trwało, w końcu rodzice się ze mną zgodzili.
Zwykle
tak to wygląda?
Ze
dwa lata temu: syn ma mieć na imię Wiedźmin. Ale dlaczego? Bo
będzie jedyny. Jedyny Wiedźmin w Polsce. W końcu stanęło na
kompromisie: nie Wiedźmin, a… Wiedzimin. Czasem i ja ulegam, gdy
jest sensowna argumentacja. Albo: syn o imieniu As.
Nutella, bo słodka
Ojciec
pokerzysta?
Nie
wiem (śmiech). Też była długa rozmowa, próbowałem zrozumieć.
„Syn będzie Asem, będzie miał lepszy start w życiu”. „Pan
sobie wyobrazi: jak zostanie tenisistą i zagra asa serwisowego,
komentator będzie piał z zachwytu”. No cóż… Ale pamiętam
imiona, od których włos się jeżył na sam ich dźwięk…
?
Kurtyzana.
Dawno temu. Ja: „Co pan?! Imię dla dziewczynki? Pan wie, co to
słowo oznacza”. Mężczyzna: „Ale żona mi tak kazała, musi być
i już”. „Ale kurtyzana to… kobieta lekkich obyczajów! Nie
może pan tak nazwać córki, bo zrobi pan jej krzywdę!”. „Ale
żona chciała, w jakimś filmie kostiumowym to zobaczyła, nie popuszczę”.
Mówię: „Panie, pan jest pewien, że żona chciała nazwać córkę
Kurtyzana?!”. W końcu facet wyciąga karteczkę, wali ręką w
czoło i mówi: „A nie! Nie Kurtyzana! Roksana! Wiedziałem, że
coś mi się pochrzani!”. Innym razem państwo chcieli dać córce
na imię Apokalipsa.
Czemu?
Bo
urodziła się w dniu, w którym miał przyjść koniec świata.
Ludziom różne rzeczy przychodzą do głowy. Z innej beczki: w
czasie pandemii mieliśmy setki próśb o wydanie oryginałów aktów
urodzenia obywateli. Pisali do nas mieszkańcy przeciwni covidowym
obostrzeniom. Wszyscy mieli dokumenty wydane przez… króla Polski,
przedstawiali się jako „żywi ludzie”, pisali czerwonymi
długopisami i domagali się od nas źródłowych dokumentów.
Po
co?
Bo,
ich zdaniem, Polska miała wyprzedawać te dokumenty na giełdzie
nowojorskiej. Ktoś miał wykupić cały kraj, razem z nimi. Więc
jak nie batalia o to, że dziecko ma się nazywać Sodoma i Gomora,
Real, Barca, Messi czy Ronaldo, to to. Albo Nutella.
Miałabym na imię... Kiełbasa
To
dla córki?
Dla córki. Dlaczego? „Bo my kochamy Nutellę. I
to takie słodkie imię”. „Państwo kochacie Nutellę, a ja nie
cierpię”. W końcu przyjęli argumenty i stanęło bodaj na Neli.
Syn pewnego pana miał mieć na imię Sosnowiec.
W
Katowicach?!
Tak.
Ojciec uważał, że może, bo przecież Beckham nazwał syna
Brooklyn. Pippa, na część brytyjskiej księżnej. Albo: Lucyfer.
Nirvana. Ale proszę uzasadnić, czemu Nirvana? A gdybyście słuchali
Dżemu, to też tak nazwalibyście syna? Rambo, Batman – takie
pytania dostawaliśmy. Winnetou. To jeszcze rozumiem. Ale np.
Martadella?
Jak
kiełbasa?
No
właśnie, o to zapytałem. Chcecie nazwać córkę „Kiełbasa”?
Oni na to, że ładnie brzmi, tak po włosku. Ale nie ma takiego
imienia! Jak to nie ma? Nie ma i już. Jest Marta! Państwo na to:
„Ale przecież istnieje Magda i Magdalena, więc myśleliśmy, że
tak samo jest Marta i Martadella”.
Często
zgłaszają się do pana ludzie, których rodzice skrzywdzili
imieniem?
Zdarza
się. Tak swoją drogą: w Niemczech zmiana imienia lub nazwiska
kosztuje 2 tys. euro. W Polsce? 37 zł! Tania przyjemność.
Przychodzę
do pana za tydzień i mówię: nie chcę się nazywać Zasada,
chciałbym Sobieski. A miesiąc później: Sobieski mi nie pasuje,
teraz chcę być Janem Kochanowskim.
Za
drugim razem bym odmówił. Musi być wyjątkowa sytuacja. Ale w
Polsce jest 2 tysiące urzędów, w których mógłby pan próbować.
Jedna pani kiedyś przyjęła drugie imię: Frida, po słynnej
malarce. Po paru miesiącach przyszła ponownie: „Wszyscy się ze
mnie śmieją, już nie chcę”. Ok, zrozumiałem, przychyliłem się
do wniosku. Pan nawet nie wie, jaka odpowiedzialność spoczywa na
kierowniku Urzędu Stanu Cywilnego. Dawno temu w moich drzwiach
stanęła para 18-latków. „Bierzemy ślub, kochamy się”. Pytam:
„A matura zdana?”. Nie. „A rodzice wiedzą?”. Nie. „Kochamy
się i chcemy”. Mówię więc, że nikt zabroni im się kochać
dalej, a ode mnie nie dostaną dowodu miłości, tylko umowę
małżeńską. Odpowiadają, że chcą i koniec. Opowiedziałem im,
jak skończył się związek Romea i Julii, po dwóch tygodniach
(śmiech): „Proszę się przygotować, zdać maturę i powiadomić
rodzinę”. Po 15 latach odwiedził mnie pan z pytaniem, czy go
pamiętam. To był tamten 18-latek. Dziękował, że go wtedy
wyrzuciłem. Z dziewczyną nie wyszło...
Najdziwniejsze
imię, na które się pan zgodził?
Chyba
As. Był też Solidariusz. To wyjątki, gdy ktoś jednak mnie
przekonał. Opowiadam czasem ludziom „branżowy” dowcip.
Przychodzi facet do urzędu. „Jak pan się nazywa?”. „Mamarian
Kokowalski”. „Jąka się pan?”. „Nie. Ojciec się jąkał, a
urzędnik był idiotą”. Ja nie jestem idiotą i – najczęściej
po czasie – ludzie to doceniają.