Jerzy Wieczorek
Bedzin-Grodziec-archiwalne

Dariusz Majchrzak: Szukanie własnej drogi czyli jak dojrzewałem do bycia Zagłębiakiem

Od nieco ponad 20 lat zajmuję się badaniem dziejów Zagłębia Dąbrowskiego. I pomimo przekartkowanych tysięcy stron dokumentów, korespondencji, wspomnień, gazet, książek; pomimo hektolitrów wypitej kawy, kilometrów wychodzonych po korytarzach muzeów, wyjeżdżonych po cmentarzach i archiwach, dochodzę do bolesnego wniosku, że nadal niewiele wiem o tym regionie. Że nadal się go uczę, poznaję, próbuję zrozumieć. I czuję się jakbym wciąż siedział w pamiętającej carskie czasy ławce w szkole podstawowej i dopiero zaczynał swoją przygodę z historią małopolskiej strony Brynicy.

Jestem rodowitym Zagłębiakiem. Tu się urodziłem i wychowałem. Stąd też pochodzi moja rodzina. Ale jak się okazuje, nie jest to gwarancja legitymizowania się jakimikolwiek cechami charakteru, które można zamknąć w szufladce wykonanej z litego drewna z etykietą z napisem: tożsamość regionalna.

W moim rodzinnym domu nie mówiło się o historii regionu i Grodźcu, w którym się wychowałem

Nie pojawiało się tam określenie: Zagłębie Dąbrowskie. A jeśli tak, to był to czysty przypadek. Nie mówiło się też o historii dzielnicy, w której się wychowałem, czyli o będzińskim Grodźcu. Moi rodzice nie zaszczepili we mnie zagłębiowskiej tożsamości. Najważniejsza była dla nich teraźniejszość. Przeszłość była dla nich pokojem z zamkniętymi drzwiami. Na zawsze. Dla wszystkich. Czasami tylko lekko uchylonymi, przez ułamek sekundy, kiedy między nie a niewidzialną futrynę wstawiałem bezczelnie swoją stopę, zadając, jak się okazywało, krępujące pytania o to, co działo się kilkadziesiąt lat temu. Odpowiedzi na nie były zdawkowe lub wymijające. Wyzute z emocji, sentymentu, wspomnień, nostalgii.

Nikt mi nie powiedział, jak to jest być Zagłębiakiem, co to jest zagłębiowska tożsamość. Jak czuć swoją małą ojczyznę, jak ją deklinować poprzez to, co się wydarzyło, to, co nas obecnie dotyczy i to, co możemy dla niej zrobić. Nigdy jako dzieciak chodzący do podstawówki, a następnie liceum nie usłyszałem od nikogo: Warto być dumnym z tego, że jest się Zagłębiakiem, warto szanować swoją małą ojczyznę, warto dbać o nią.

Nie, tych słów nie było słychać ani na szkolnych korytarzach, ani na zakurzonych ulicach z wysłużonymi płytami chodnikowymi upstrzonymi dziką zielenią, które przemierzałem z wypchanym podręcznikami i zeszytami plecakiem, ani w tramwaju linii 25, którym tak często jeździłem zarówno w kierunku Wojkowic Komornych, jak i Będzina, lub by móc przesiąść się na kolejny środek miejskiej lokomocji do Dąbrowy Górniczej, Sosnowca lub Czeladzi.

Każda ulica, dzielnica, miasto były niepowtarzalne, charakterystyczne

Pamiętam, jak będąc dzieckiem, w latach 90. XX w. w lipcowe i sierpniowe popołudnia przemierzałem na piechotę odcinek wysłużonych, o charakterystycznej rdzawej barwie, drewniano-stalowych torów tramwajowych, biegnących od obecnego placu im. Skarbińskich w Będzinie do najbliższego przystanku, w pobliżu którego, przy ul. Kołłątaja, mieści się szkoła podstawowa. Idąc, nasłuchiwałem, czasami obracając się za siebie, czy nie jedzie ów niezniszczalny środek transportu, który jakby istniał od zawsze i był integralną częścią mojej dzielnicy i regionu. Niczym układ krwionośny dla człowieka. Jako jego pasażer, po skasowaniu biletu w metalowym kasowniku dziurkującym bilety, siadałem na wytrzymałym niczym czołg, poddanym niezliczonym próbom wytrzymałości przez ludzkie gabaryty i zachowania czerwono-żółtym siedzeniu, a moja twarz stapiała się z jedną z szyb, a ja rejestrowałem zmieniające się krajobrazy. Każda ulica, dzielnica, miasto były niepowtarzalne, charakterystyczne. Nie można było pomylić ich ze sobą. Podobnie jak odcinków drogi, gdzie zieleń toczyła nierówną walkę z asfaltem i betonem.

Najważniejszymi w mojej dzielnicy były dla mnie miejsca, które żyły, które funkcjonowały służąc ludziom:

  • księgarnia przy ul. Limanowskiego, prowadzona przez Tarasiuków,
  • monumentalny niczym starożytna świątynia okrutnego bóstwa kościół pw. św. Katarzyny ze swoją surową, ceglaną wieżą,
  • najlepsza w całym Zagłębiu cukiernia przy ul. Barlickiego, której właścicielami byli Kubicowie,
  • znajdująca się przy tej samej ulicy piekarnia Kalinowskich, pełna niesamowitych zapachów,
  • poczta z unikalnym klimatem, mieszcząca się w jednym z przedwojennych budynków należących niegdyś do kopalnianego towarzystwa przemysłowego,
  • wyjęta jakby z innego świata ze swoją przyrodą Rozkówka, nekropolia z ukrytymi w bujnych chwastach przedwojennymi grobami, noszącymi ślady upływającego czasu,
  • leciwa budka Ruchu przy obecnej ul. Kilara z komiksami Marvela i DC, gdzie przez niewielkie okienko czuć było intensywny zapach porannej prasy,
  • wąski, pochyły, kamienisty plac kończący się z jednej strony starą bramą a z drugiej wylotem na ul. Okrzei, gdzie z kolegami regularnie w lato graliśmy w piłkę nożną,
  • klimatyczna, niewielka biblioteka przy obecnym placu im. Skarbińskich.

Tylko tyle i aż tyle.

Te miejsca były dla mnie jak akty religijno-industrialno-magicznego spektaklu. To była moja tożsamość

Ruiny cementowni, niszczejąca choć nie poddająca się czasowi i złomiarzom wieża ciśnień, osiedle robotnicze przy ul. Konopnickiej, wzgórze Dorotka, dawny PGR, pałac Ciechanowskich, opuszczony browar to były miejsca, które znałem, które mijałem na swojej drodze, ale oprócz ich nazwy i przeznaczenia nie były one wypełnione w mojej głowie jakąkolwiek treścią. De facto nic nie wiedziałem o ich historii. Były trochę jak znacznik na mapie ze zdjęciem i lakonicznym, pozbawionym emocji, opisem. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że te miejsca były dla mnie jak akty religijno-industrialno-magicznego spektaklu. Ze swoją historią i dramaturgią, które nieodwołalnie dobiegły końca. Ostatnie linijki dialogów i monologów zostały wypowiedziane przy akompaniamencie feerii dźwięków i głosów chóru. Aktorzy i aktorki odegrali w nich swoje role i zeszli ze sceny. Usunięto najważniejsze rekwizyty, zgasło światło. Pozostały dekoracje oddane na pastwę losu i ludzkiego egoizmu.

Tym była wówczas moja tożsamość. Ograniczona do mojej dzielnicy. Jej widoków, zapachów, odgłosów. Nie potrzebowałem w tej mojej prywatnej, lokalnej tożsamości innych zagłębiowskich dzielnic i miast, gdzie nigdy nie czułem się jak u siebie, ale raczej jako obcy, petent z jakąś mniej lub bardziej prozaiczną sprawą do załatwienia. Był to świat, na który nie miałem kompletnie wpływu. Tam wszystko zostało zorganizowane, podzielone, ułożone, uformowane. Nie było przestrzeni na kreatywność, na własne, prywatne, intymne ja. Ale i to miejsce miało coś co czasami przyciągało. Chociażby w Będzinie. Sklep sportowy, księgarnia i kawiarenka internetowa przy ul. Małachowskiego, miniaturowa knajpka i sklep z grami karcianymi przy ul. Piłsudskiego. No i niezapomniane autobusy marki Ikarus, których woń spalin wydostający się z rury wydechowej utkwiła mi na zawsze w nozdrzach. Tak jak zapach starego katowickiego dworca kolejowego.

Jak zaczęła się moja pasja do poznawania historii Zagłębia i uczenia się zagłębiowskiej tożsamości

Moja pasja do poznawania i próby zrozumienia historii Zagłębia, a także uczenia się zagłębiowskiej tożsamości zaczęła się na studiach magisterskich. Zaszczepili ją we mnie ludzie spoza tego regionu, których różne koleje losu przygnały właśnie na ten brzeg Brynicy. Jednym z nich jest znakomity historyk – Jarek Krajniewski, który sporo zawodowego czasu spędził na pracy w tutejszych muzeach, m.in. w Muzeum Zagłębia w Będzinie, dla którego zrobił kawał świetnej roboty. A ci, co o tym zapomnieli lub udają amnezję powinni się z tego powodu mocno zaczerwienić ze wstydu. To właśnie od niego i pierwszego z nim spotkania w 2004 roku we wspomnianym muzeum zaczęła się moja przygoda z dziejami najpierw Będzina, a później innych części regionu. Nie pozbył się mnie, nie odesłał do innych osób, instytucji. Wysłuchał, zaczął dzielić się swoją wiedzą, książkami i pasją. Wiele się od niego nauczyłem. I to właśnie on wskazał mi początek mojej drogi jako historyka-regionalisty.

Inną osobą spoza małopolskiego brzegu rzeki jest Kazimierz Rauchfleisch. Fantastyczny modelarz z gigantyczną wiedzą, umiejętnościami i pokorą dla swego fachu. Uparty jak wszystkie mitologiczne demony piekieł razem wzięte, ale w pozytywnym sensie znaczenia tej metafory. Nie zawsze się z nim zgadzałem, różnie się między nami układało, czasami nawet iskrzyło, ale to dzięki niemu zafascynował mnie temat przedwojennej szkoły szybowcowej na wzgórzu Parcina. Odwiedzając często jego grodziecką i będzińską modelarnię widziałem, jak wciągnął go ten temat, jak nim żył i jak bardzo mu zależy na ocaleniu tego miejsca i jego historii. I to również dzięki niemu na nowo zacząłem poznawać historię Grodźca, która do pewnego momentu opierała się jedynie na publikacjach lokalnego pasjonaty Bolesława Ciepieli. Ale ta wiedza szybko przestała mi wystarczać. Czułem głód, podsycany kolejnymi pytaniami o przeszłość mojej dzielnicy, powtarzającymi się wizytami na tutejszych ulicach, gapieniem się na przedwojenne, ceglano-kamienne zabudowania i ich poszczególne elementy, przeczesywaniem ruin, wracaniem do archiwalnych fotografii i map, a także do nieśmiertelnych publikacji Mariana Kantora-Mirskiego, również człowieka spoza Zagłębia, który w dwudziestoleciu międzywojennym wydawał prace na temat zagłębiowskich miejscowości.

Ludzie, którzy nie przechodzą obojętnie obok miejsc tworzących tożsamość dzielnicy

Wówczas zaczęły się moje rozmowy z Jerzym Wieczorkiem. Wspaniałym grodźczaninem, którego pasjami są fotografia i dzieje obecnej dzielnicy Będzina. To człowiek, którego odkryłem na nowo. Znałem go od czasów podstawówki, ale dopiero jako student zacząłem słuchać jego opowieści o Grodźcu i jego mieszkańcach. To on zaczął wypełniać wstydliwe luki w mojej wiedzy, dzieląc się swoimi informacjami i archiwami. Kolejne kamienice, pozostałości dawnych zakładów, kapliczki, krzyże, świątynie, ulice dzięki niemu w mojej głowie i wyobraźni zyskiwały swoje życiorysy. I zaczynały żyć swoją przeszłością. Wtedy też trafiłem na innego grodźczanina – Piotra Zagórnego, którego krewny – major Bolesław Zagórny ps. „Jan” wąchał częściej proch na polach bitew i ryzykował tam swoim życiem niż niejeden Zagłębiak w całej historii tego regionu. W Piotrze zobaczyłem człowieka, który nie afiszuje się ze swoim zainteresowaniem dziejami Grodźca ani swojego przodka. Ale jednocześnie poczułem, że jest to osoba, która ma duży szacunek do przeszłości swojej małej ojczyzny i szuka ludzi, którzy nie przechodzą obojętnie obok miejsc tworzących tożsamość tej dzielnicy. W osobowości i charakterze Piotra odnalazłem DNA duszy przedwojennych, grodzieckich autochtonów, którzy zdominowani na początku XX wieku przez przyjezdnych, usunęli się na drugi plan, ale nigdy nie zapomnieli o swoich korzeniach i dziedzictwie. Gdzieś w bliżej nieokreślonym międzyczasie poznałem Artura Roka, który okazał się świetnym człowiekiem i znakomitym kompanem do rozmów o historii księstwa siewierskiego. Jego wiedza dotycząca architektury oraz historii sztuki do dzisiaj budzi mój nieustający podziw i zazdrość. I tutaj muszę przyznać się do osobistej klęski. Bo od kilku lat bezskutecznie namawiam go do napisania książki na temat wspomnianego księstwa. A jego wiedza w tej dziedzinie zawstydziłaby kilku profesorów. Może Wam się uda.

Ostatnią osobą spoza regionu, ale z nim ściśle związaną była Janina Mirosławska. Pracowała w będzińskiej bibliotece, w dziale o nazwie Pracownia Dokumentów Życia Społecznego, do której powstania, jak dowiedziałem się od Pani Janiny, przyczyniła się charyzmatyczna i pomysłowa bibliotekarka – Beata Wardęga. Dzięki Janinie Mirosławskiej poznałem zbiory tej instytucji dotyczące historii miasta. Przeszłości odległej i tej, którą mogłem odgruzować ze swojej chaotycznej i kapryśnej pamięci. Część biblioteki, w którym znajdował się ów dział stała się niemal od razu moim ulubionym miejscem w okolicy. Wymyśliłem sobie, że gdybym kiedyś miał urządzać swoje mieszkanie, to chciałbym, aby wyglądało identycznie jak ów dział regionaliów. To miejsce stało się moim azylem, gdzie mogłem się wyciszyć i jednocześnie pobyć z opowieściami o będzińskim mikroświecie. A rozmowy z Panią Janiną były dla mnie czymś bezcennym, czymś co mnie wewnętrznie wzbogacało. Będzińska biblioteka pozwoliła mi dojrzeć nie tylko jako historykowi, ale jako Zagłębiakowi, uczącemu się swojej tożsamości i definiującemu ją sobie na własny sposób. Poprzez pryzmat dźwięków, obrazów, zapachów. I rozmów. Tak się zaczęło moje zagłębiowskie dojrzewanie.

Później były organizacje pozarządowe, przedwojenne schrony bojowe, kilkusetletnie, czeladzkie epitafium, „Korzeniec” autorstwa prof. dr hab. Zbigniewa Białasa, dr Witold Wieczorek i jego książka o zagłębiowskich browarach, fantastyczne odkrycia archeologiczne dr. hab. Dariusza Rozmusa, będziński „Kopernik”, grodziecka wieża ciśnień, lokalna Herstoria, Skarbińscy, Zillingerowie, Starozakonni i Ewangelicy, Zamek Sielecki, a także współpraca z wyjątkowym Ślązakiem – Marcinem Melonem. Ale to już temat na inny artykuł….

Brynica zima

Może Cię zainteresować:

Prof. Zbigniew Białas: Zasypywanie Brynicy nie ma sensu. Nie da się łopatami zlikwidować fantomowej, swędzącej granicy między Śląskiem i Zagłębiem

Autor: Zbigniew Białas

02/02/2025

Dworzec kolejowy 1992943 Fotopolska Eu

Może Cię zainteresować:

Prof. dr hab. Dariusz Nawrot: Czym jest Zagłębie Dąbrowskie? Dwa filary, na których opierał się rozwój tego regionu

Autor: Dariusz Nawrot

26/01/2025

Alicja Dorabialska

Może Cię zainteresować:

Alicja Dorabialska: pierwsza kobieta z tytułem profesora polskiej uczelni technicznej. Wychowana w Zagłębiu. I w Zagłębiu... zapomniana?

Autor: Maciej Baranowski

24/01/2025