Tata wspominał mi, że jak jeździł na roboty budowlane, to jego starszy kolega - były „żołnierz wyklęty” - nie mógł się góralom pokazywać. W gospodzie w wiosce, z której pochodzę – Zabrzeg, zastrzelono Henryka Flame, „Bartka”, któremu hagiografię napisał Tomasz Greniuch, były szef IPN z Opola, uwieczniony na zdjęciu z „rzymskim salutem” na Górze Św. Anny.
Ostatni dzień życia „Bartka” wyglądał tak: Henryk ostro pił. 1 grudnia 1947 roku zahaczył ze znajomymi o knajpę w Czechowicach, a potem z ekipą wybrał się samochodem do restauracji w pobliskim Zabrzegu. Wzięli ze sobą całą orkiestrę, a nawet znajomych milicjantów. Mogła być granda, gdyż parę dni temu Henryk strzelał już tam na wiwat. Przy barze miał spięcie z miejscowym milicjantem Dadakiem. Było jednak widać, że coś leży mu na sercu. Skarżył się, że nic go nie cieszy – zależy mu już tylko na dzieciach i na matce. Przed godz. 23. rozległ się strzał. Dadak strzelił. Henryk osunął się w kałużę krwi. Potem na ścianie restauracji zawisła tablica pamiątkowa „W tym budynku w dniu 1 grudnia 1947 roku został zdradziecko zamordowany dowódca zgrupowania ‘Bartek’ VII Okręgu Śląskiego Narodowych Sił Zbrojnych kpt. Henryk Flame”.
Zwróćmy teraz uwagę na tę bardziej pomijaną część legendy „Bartka”. Po ogłoszeniu amnestii ujawnił się on 11 marca 1947 roku. Zamieszkał z rodzicami i młodszym rodzeństwem w rodzinnym domu w Czechowicach. Wiosną pojechał w Opolskie, prowadząc prywatne śledztwo w sprawie losu swych ludzi. A wysłał ich - w wyniku ubeckiej prowokacji - na śmierć. Wrócił stamtąd „bardzo przejęty”, według jego partyzanckiej kochanki Anny Czorny-Szwede. Stał się skryty i podejrzliwy. Mimo to często pokazywał się w towarzystwie braci Pająk z czechowickiego UB, z którymi jeździł po knajpach i na mecze, a znał ich jeszcze z dzieciństwa. Pomagał im w okresie amnestyjnym w ujawnianiu podległych sobie wcześniej grup NSZ. Aż do 1 grudnia 1947 roku.
Zabójca „Bartka”, Dadak, trafił na leczenie psychiatryczne, ale zwolniono go już w maju 1948 roku. Według IPN, „materiały, którymi dysponujemy, nie upoważniają jednakże do postawienia tezy, iż zabójstwo Bartka mogło być zaplanowane”. Bo i po co miano je planować, skoro żywy „Bartek”, kumplujący się z ubekami, był bardziej pożyteczny?
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Dlaczego dopiero dziś Górny Śląsk zaczął... grzeszyć inteligencją?
Suche liczby
Aby napompować liczbę Wyklętych, Instytut Pamięci Narodowej uznał, że w ich skład wchodzą nie tylko członkowie grup partyzanckich. No i wyszło im od 120 do 180 tysięcy osób. Co do metodologii – różnica 60 tysięcy w tę czy w tamtą to nie błąd statystyczny, tylko dowód na niepoważne traktowanie tych liczb. Ale niech nawet będzie – przed Powstaniem Warszawskim w całym polskim ruchu oporu było ok. 700 tysięcy zaprzysiężonych osób. Po odjęciu tych, którzy zginęli, zwłaszcza w powstaniu, oraz ofiar represji NKWD/UB, zostaje jeszcze ok. 600 tysięcy. A więc nawet nie jedna trzecia byłych członków ruchu oporu stwierdziła, że trzeba dalej walczyć. W polskim ruchu oporu było więc 70 procent zdrajców, którzy olali walkę z komuną? Tych, którzy chcieli normalnie żyć i odbudować kraj?
W partyzantce wyklętej jednorazowo było maksymalnie 17 tysięcy osób (przyjmuję najwyższe szacunki, choć zdaję sobie sprawę, że były to liczby – jak to w partyzantce, nadmuchane, aby chwalić się wyższym szczeblom) – i to tylko w 1945 roku. Po amnestiach ta liczba leci na łeb na szyję i w 1946 mamy już ponad dwa razy mniej „tych, co chodzą wilczym śladem”. A po 1947 roku bandy szabrowników miały większą liczebność niż oddziały wyklętych.
A propos szabrowników: wbrew legendom, 80 procent „wysiłków” ówczesnych różnych służb porządkowych było skierowanych przeciwko zwykłemu bandytyzmowi, a nie Wyklętym. Wyklęci co najwyżej regionalnie mogli spędzać sen z oczu lokalnej administracji, ale tylko do czasu, gdy ta okrzepła (przypomnijmy przy tym, że w czasach największego rozplenienia się Wyklętych w Polsce działały legalne PPS i PSL, a wyklęci byli pretekstem dla PPR, żeby w te siły uderzyć). O wiele większym problemem była zwykła przestępczość, szaber, wojskowe maruderstwo. Brakowało kadr, a tu jeszcze trzeba było stawiać na nogi cały kraj – od szpitali, po urzędy (nie tylko bezpieczeństwa). Na tym tle Wyklęci jawili się jako denerwująca, lokalna, ale ostatecznie niegroźna choroba.
Można chylić czoła przed akcjami uwalniania więźniów przez Wyklętych, ale pozostałe starcia były czysto defensywne (no bo jakie mieli mieć cele strategiczne?), w których maksymalnie i bardzo rzadko brało udział kilkuset partyzantów. I to z przypadku, gdy zostali przydybani podczas obławy. Co ciekawe, „czerwoni” w tych obławach używali mniejszych sił niż Niemcy przeciwko porównywalnym siłom partyzanckim. Przykładowo, za jedną z trzech największych bitew Wyklętych uznaje się starcie w Miodusach Pokrzywnych, gdzie Wyklęci mieli „całkowicie zniszczyć” grupę operacyjną NKWD, UB i LWP. Miało tam zginąć ok. 50 „Sowietów i polskich komunistów”. Czyli grupa „całkowicie zniszczona” liczyła 50, no może 100 ludzi (bo ktoś musiał uciec)? Gdzie tam tym potyczkom do bitew partyzanckich jak pod Gruszką (1500 partyzantów AL kontra 6000 Niemców), Ewiną (600 AL i BCh kontra 6000 Niemców), nie mówiąc o walkach w lasach janowskich czy parczewskich, gdzie kilkutysięczne oddziały partyzanckie stawiały czoła 30-tysięcznym obławom.
Bilans krwi
Przyjrzyjmy się liczbie ofiar, bo z szacunku do nich trzeba mieć także szacunek do liczb. Z rąk różnych „Wyklętych” (tych polskich, ukraińskich i Werwolfu) zginęło w sumie 23 tysiące osób, w tym 1000 „sowieckich okupantów”. Spośród pozostałych 22 tysięcy, 10 tysięcy to byli cywile. Pozostaje 12 tysięcy mundurowych - z MO, UB, KBW, LWP. W sumie cała dywizja. Tyle, ile w sumie Niemcy zabili Polaków na Wale Pomorskim i pod Budziszynem. To więcej niż Polskie Siły Zbrojne straciły poległych żołnierzy w 1944 i 1945. I także 12 tysięcy Wyklętych zginęło – w bojach, czy w wyniku represji. Mordy i katownie UB były faktem. Tak samo, jak faktem jest, że zginęło w nich tylu Polaków, ilu hitlerowcy zamordowali w ciągu trzech (!) typowych pod względem ofiar dni powstania warszawskiego. Takie porównania mogą być niesmaczne, ale są warte przypomnienia, gdyż oderwane od rzeczywistości procesy myślowe łączą osoby odpowiedzialne za wybuch Powstania z większością dowódców Wyklętych. Ten sam sznyt myślowy.
W latach 1944–1956 orzeczono w Polsce ponad 8 tysiące wyroków śmierci. 5650 z tych wyroków zapadło przed sądami wojskowymi, ale wykonano tylko połowę z nich (choć oczywiście były też mordy pozasądowe). Jak się ocenia, blisko połowa skazanych należała do podziemia niepodległościowego. Większość straconych stanowili jednak ludzie tacy jak Karol Kurpanik z Nowego Bytomia, który 22 lutego 1946 roku został powieszony w Katowicach. Były zawodowy żołnierz Wojska Polskiego, potem w Waffen SS, aż wreszcie do stycznia 1945 roku członek załogi obozu Auschwitz-Birkenau. W latach 1942-1944, służąc jako funkcjonariusz na rampie kolejowej, wysyłał chorych i starych więźniów oraz dzieci do komór gazowych, wyłapując i bijąc ukrywających się przed uśmierceniem.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Znamy dwie wersje historii Śląska. Spróbujmy wskazać tę prawdziwą
IPN przygotował kiedyś infografikę, z której wynikało że 1 milion 100 tysięcy osób przeszło po 1945 roku przez więzienia, areszty i obozy pracy. Czyli co 30 mieszkaniec ówczesnej Polski. Tyle, że w tej liczbie ujęto także więzionych Niemców i Ukraińców (Zgoda, Jaworzno...), przeznaczonych do wypędzenia w ramach czystek etnicznych (których przeprowadzenie zakładały wszystkie polskie ugrupowania – w tym opozycyjne), a większość pozostałych stanowili więzieni za zwykłe przestępstwa kryminalne (po wojnie, jak to po wojnie, mamy do czynienia z ogromną plagą bandytyzmu). W tej liczbie są też osoby uznane za kolaborantów hitlerowskich czy wprost - zbrodniarzy. Encyklopedia PWN podaje: „Przeciętny ruch więźniów w ciągu roku (doprowadzeni do zakładu karnego, zwolnieni) wynosił blisko 140 tys. ludzi, w tym około 10% rocznie skazanych na podstawie zarzutów politycznych”.
Jest też bilans ofiar po drugiej stronie – ofiar Wyklętych.
W kwietniu 1946 w Łodygowicach koło Bielska-Białej oddział żołnierzy "Bartka", wykonał wyrok śmierci na trójce dzieci w wieku od 2 do 14 lat, których ojciec był działaczem PPS i uniknął karzącej ręki sprawiedliwości, gdyż był w pracy. Zwłoki oblano benzyną i spalono.
8 kwietnia tego roku w Hecznarowicach Wyklęci zlikwidowali „pachołków Rosji”: Józefa Szłapę i jego 14-letnią córkę Kazimierę.
W nocy z 17 na 18 lipca 1946 oddział Żołnierzy Wyklętych wykonał wyrok śmierci na Henryku i Zbigniewie Kempnych, działaczach Związku Walki Młodych. Aby odstraszyć ich następców od „wysługiwania się rosyjskiej władzy”, Kempnym przed śmiercią połamano nogi i ręce, a ciało pocięto nożami. Pobito też do nieprzytomności ich ojca, kolejarza.
W Dziedzicach chłopcy od „Bartka” wrzucili granat do mieszkania szefa rady zakładowej kopalni „Silesia”, Józefa Szczotki. Był z PPS, a nie komuchem. Zginęło jego dziecko, bo ojciec był w robocie.
31 grudnia 1946 roku w Soli pobito Jana Habdasza za to, że na zebraniu gromadzkim w miejscowej szkole źle wypowiadał się o NSZ, a potem zastrzelono dyrektora szkoły – Jana Duska.
Oddział „Bartka” w walce z „sowieckim okupantem” odniósł tylko jeden sukces. 7 kwietnia 1947 roku, podczas napadu na sklep spółdzielczy w Grodźcu (skonfiskowano 20 kg mąki i 10 konserw), żołnierze dowiedzieli się, że kwateruje tam radziecki żołnierz Iwan Morozow, który wracał z Wiednia do Lwowa i z powodu braku benzyny zatrzymał się w tej miejscowości. Żołnierza rozbrojono i rozstrzelano.
Była to wojna „polsko-polska”. No, może wojenka. 80 procent sił walczących z Wyklętymi składało się z Polaków i też miało orzełki na czapkach. Armia Polska, ta „ludowa”, miała w tym czasie 400 tysięcy żołnierzy. Jak dodamy do tego siły milicji itp., to wyjdzie, że trzy razy więcej Polaków w mundurach było po tej zupełnie „złej stronie” (i zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy żołnierze LWP byli przekonani do nowej władzy). Nawet biorąc pod uwagę siły walczące bezpośrednio z Wyklętymi, okaże się, że byli oni w zdecydowanej mniejszości. I wcale nie nieśli ze sobą „płomienia wolności”, bo program polityczny większości tych oddziałów był koszmarny: nacjonalistyczny, niedemokratyczny, klerykalny.
O co walczyli?
O Polskę – i tym stwierdzeniem zamyka się usta, a przede wszystkim ucina myślenie. Tymczasem obie strony konfliktu mówiły o Polsce i odwoływały się do demokracji – choć i jedna, i druga nie były zbyt demokratyczne. Nie wchodzono przy tym w niuanse. Ale też Polska przedwojenna nie była demokratyczna. Demokrację chyba podobnie postrzegano po obu stronach – i tu postawiłbym tezę: jako system bardziej otwarty na „lud” (choć wykluczający z niego mniejszości narodowe: Ukraińców, Niemców, Żydów). Wyklęci nie szli by do boju pod hasłem przywrócenia majątków ziemiańskich.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Ślązacy w Wehrmachcie nie hajlowali? Wielu z nich zostało partyzantami
Warto przejrzeć broszury „Szańca”, pisma wydawanego przez środowiska kierownicze Narodowych Sił Zbrojnych, w imieniu których działał „Bartek”. W broszurze „Polska po wojnie” podnoszono hasło władzy elit, parlamentaryzm ograniczono do roli pokazowej, gdyż dopuszczonym tylko dla „organizacji narodu”, wypowiadano się przeciwko reformie rolnej, mniejszości narodowe na obszarze nowej „wielkiej Polski” – od Odry po granicę z traktatu ryskiego – miały zostać albo wypędzone (Niemcy, Żydzi), albo spolonizowane (Litwini, Ukraińcy...). Mieszkańcy państwa nie akceptujący jego nacjonalistycznej formy nie zostaliby przyjęci do „organizacji narodu”, stając się obywatelami drugiej kategorii, nie posiadającymi prawa głosowania. O selekcji ludzi na wyższe stanowiska w systemie elitarnej hierarchii miała decydować Organizacja Polska. Na pewno Polska w wersji NSZ nie byłaby ani wolna – dla swoich obywateli, ani demokratyczna. Byłaby może narodowa i katolicka – w najgorszym jednak tych słów znaczeniu.
Musimy także uświadomić sobie, że dzięki Wyklętym np. Bytom mógłby pozostać niemiecki. Całe ich myślenie było bowiem oparte na konflikcie Anglosasów z Sowietami, ale wtedy Churchill wziąłby za sojusznika przede wszystkim Wehrmacht, któremu trzeba byłoby się odwdzięczyć - choćby zostawiając granice z 1939 roku. Poza tym Śląsk byłby tuż za frontem, więc miałby wątpliwą przyjemność poznać, co to naloty dywanowe. Ślązaków zostałoby więc jeszcze mniej, a i Polakom wystarczyłoby w sumie mniejsze terytorium, bo nie było komu go zasiedlać po Trzeciej Wojnie Światowej. Kamień na kamieniu mógłby nie zostać między Odrą a Bugiem, w tym ze wspomnianego Bytomia.
Wiedza poza mitem
Na szczęście, poza wysypem hojnie dotowanych hagiografii Wyklętych, powstają na ten temat i rzetelne prace. Gorąco polecam książkę Mariusza Mazura „Antykomunistycznego podziemia portret zbiorowy 1945-1956”. Na podstawie wspomnień i dokumentów sądowych ukazuje właśnie dramat Wyklętych – przyglądając się im z bliska, wchodząc w ich psychikę, badając postawy. Mazur pisze: „Wydaje się, że proste wskazywanie antytetycznych postaw, które mają opisać tamte czasy: ideowy-nieideowy, patriota-niepatriota, antykomunista-komunista, jak przy wszystkich jednowymiarowych interpretacjach, jest najzwyczajniej błędne i niczego nie wyjaśnia”
Marcin Zaremba pisał w „Wielkiej Trwodze”, kolejnej wartej polecenia książce o okresie po 1945, o „chłopskiej wojnie”: powszechne były rabunki, gwałty, wieś napadająca na wieś. Oczywiście, trudno było zazwyczaj odróżnić „wyklętego” od zwykłych bandytów, bo też te granice często zacierają się w partyzantce. Były Wyklęty, cytowany przez Mazura, wspominał jak raz rozstrzelano dwóch bandytów, powiązanych z podziemiem. „Była to dziwna mieszanina bandyty i żołnierza, który szedł na najbardziej niebezpieczne i ryzykowne roboty”.
Opiewanie Wyklętych stawia jeszcze jeden dodatkowy problem. No bo przeżyło ponad 90 procent z nich. Co z nimi się działo? Trafili na Sybir, czy cały PRL spędzili w więzieniach? Nic z tego. Przytoczmy przykład Piotra Woźniaka, którego bieg organizowany jest w Bytomiu ku czci Wyklętych. Był on żołnierzem AK, a po 1945 podziemia „narodowego”. Po ujawnieniu się w 1947 roku Woźniak został ponownie aresztowany i skazany na karę śmierci, zamienioną potem na 10 lat więzienia. Zwolniono go w 1957 roku. A jednak ta nowa Polska pozwoliła mu być nauczycielem, a nawet uzyskać tytuł doktora nauk humanistycznych. W 1980 roku tworzył „Solidarność” i spisał swe wspomnienia ze stalinowskich więzień. Zmarł w 1988 roku.
Podsumowując (i zaokrąglając): na 43 lata życia w Polsce Ludowej, 9 lat w więzieniu, 2 lata w podziemiu, niecałe 2 lata w Solidarności, 7 lat udzielania się w solidarnościowej konspiracji, 23 lata normalnego życia – pracy, studiów i to wyższego poziomu. I to jest ludzka historia, a nie ta z promowanych bajek. Aż się prosi się o taką książkę – o tych zapomnianych Wyklętych, którzy w PRL byli pisarzami, nauczycielami, inżynierami, robotnikami. Jak wszyscy wkoło.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Pierwsze śląskie ofiary Stalina. Mało kto zna tę historię
Może Cię zainteresować: