Do pracy na lepszym stanowisku warto było mieć „plecy” (jak zawsze?). Po nacjonalizacji za przekręty podatkowe w latach 30. Huty Batory przyjęto tam do pracy inżyniera Zbigniewa Wielskiego. Nikt go nie znał, ale poszła fama, że popiera go „znany działacz” z kręgów rządzącej sanacji. Po czasie okazało się, że był to zwykły bandyta Czesław Staropolski, który w czasie napadu na ambulans pocztowy pod Tarnowem zrabował pół miliona złotych. A tyle by nie zarobił ani inżynier na państwowej posadzie, ani tym bardziej nauczycielka. Przyjrzyjmy się więc losom pracowników międzywojennej budżetówki na Śląsku.
Nauczycielki z celibatem
„Wzywa się p. Wojewodę, aby w jak najkrótszym czasie wniósł projekt ustawy, zaprowadzającej w szkolnictwie śląskim celibat dla nauczycielek” – taką rezolucję w czerwcu 1924 roku uchwaliła Komisja Budżetowa Sejmu Śląskiego. Inicjatorem był Klub Chrześcijańskiej Demokracji, kierowany przez Wojciecha Korfantego.
Ciekawe były argumenty reprezentujących chadecję Janiny Omańkowskiej i księdza Eugeniusza Brzuski opowiadających się za celibatem. Warto je przytoczyć (byle nie traktować tego jak podpowiedzi):
- Zatrudnianie nauczycielek wpływa ujemnie na dyscyplinę.
- Praca nauczycielska jest bardziej wyczerpująca dla kobiet niż mężczyzn.
- Urlopy macierzyńskie nauczycielek utrudniają regularną naukę i obciążają budżet regionu.
- Łączenie obowiązków żony, matki i nauczycielki wpływa ujemnie na ich wypełnianie.
- Zwolnienie kobiet pozwoli na zatrudnienie mężczyzn.
Na posiedzeniu rady wojewódzkiej przeciwko tej ustawie wystąpili tylko dwaj socjaliści – Józef Machej i Wiktor Rumpfelt – oraz ludowiec Jan Szuścik, argumentując przede wszystkim, że celibat nauczycielek jest sprzeczny z zasadą równouprawnienia kobiet. Nic to nie dało, choć sprawa się przeciągała. Ustawę o celibacie nauczycielek Sejm Śląski przyjął w końcu w 1926 roku. Obowiązywała ona na tym terenie do 1938 roku. Kobiety musiały wybierać: praca albo rodzina.
Tylko w 1926 roku w wyniku wprowadzenia celibatu zwolniono 250 nauczycielek (także z pełnymi kwalifikacjami), a w następnych latach odchodziło ze śląskiego szkolnictwa z tego powodu co roku kilkadziesiąt kobiet. Odchodząc otrzymywały 3-miesięczną odprawę, ale traciły w związku z tym prawo do emerytury z okresu wysługi nauczycielskiej.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Śląska pandemia, czyli jak górników zdziesiątkowała cholera
Na urzędzie bez kokosów
Autonomiczny Śląsk był zresztą w tyle za resztą Polski pod względem uprawnień pracowników umysłowych – opłacanych z budżetu państwa i Skarbu Śląskiego. Urzędnicy sądownictwa i prokuratury nie otrzymywali wynagrodzenia za nadgodziny, a nauczyciele – mniejsze niż w innych regionach. Śląscy policjanci mieli mniejszy wymiar urlopu niż w reszcie kraju – trzytygodniowy urlop przysługiwał im dopiero po 10 latach pracy, a czterotygodniowy – aż po 20. W pozostałych częściach Polski było to odpowiednio po 3 i 10 latach. Urzędnicy opłacani ze Skarbu Śląskiego nie mieli prawa do korzystania z pięćdziesięcioprocentowej ulgi w opłatach za naukę dzieci w szkołach średnich. Urzędnikom, którzy przed pierwszą wojną światową pracowali w pruskiej służbie, wbrew obietnicom z 1922 roku, nie zaliczono tamtych lat do emerytury.
Poza tymi ze szczytów, pracownicy umysłowi budżetówki zarabiali o wiele mniej od urzędników w przemyśle prywatnym. Podczas gdy inżynier w administracji państwowej zarabiał od kilkuset do tysiąca złotych, to w przemyśle już po kilka tysięcy. Z kolei płace nauczycieli w drugiej połowie lat 30. wahały się od 160 do 260 zł. Większość urzędników państwowych i wojewódzkich zarabiała od stu kilkudziesięciu do ponad dwustu złotych. Właściwie więc były na poziomie płac robotników.
Nauczyciel w suterenie
Historyczka Maria Wanatowicz pisała, że „większość nauczycieli i niższych urzędników zamieszkiwała całymi latami na strychach, poddaszach, w suterenach instytucji, w których pracowała, niektórzy wynajmowali mieszkania sublokatorskie”. Problem w tym, że teoretycznie ustawodawstwo ogólnopolskie zapewniało nauczycielom i funkcjonariuszom państwowym bezpłatne mieszkania. W województwie śląskim jednak nawet nauczyciele mieszkający w budynkach szkolnych musieli płacić czynsz, a ani urzędnicy państwowi, ani wojewódzcy żadnych dodatków mieszkaniowych nie otrzymywali (przypomnijmy przy tym, że czynsze za wynajem mieszkań były na Śląsku wyższe niż w reszcie kraju).
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: O co właściwie 100 lat temu walczyli powstańcy śląscy?
Co więcej, wśród pracowników umysłowych panowało chroniczne bezrobocie. Na przełomie 1925 i 1926 zwolniono jedną piątą urzędników wojewódzkich. Na przełomie lat 20. i 30. z powodu braku kwalifikacji pracę straciło ponad tysiąc nauczycieli i blisko 3 tysiące urzędników, przede wszystkim miejscowych - gdyż nie mieli pełnego średniego wykształcenia lub dodatkowych kwalifikacji zawodowych. W samych Katowicach w 1933 roku zarejestrowanych było 3 tysiące bezrobotnych pracowników administracji publicznej. Specyficzną cechą sytuacji na Śląsku był jednak prawie zupełny brak bezrobocia wśród inteligencji z wyższym wykształceniem.
Kościelne eldorado
Zdecydowanie lepiej mieli na polskim Śląsku księża. Można ich zaliczyć do pracowników budżetówki, gdyż na mocy konkordatu z 1925 roku duchowieństwo katolickie opłacane było z budżetu państwa, a na Śląsku – ze skarbu śląskiego (potrącano odpowiednie kwoty przy przekazywaniu części dochodów, tzw. tangenty do skarbu państwa). Sejm Śląski przyznał księżom 20 procent dodatku drożyźnianego. I znowu jedynie posłowie socjalistycznie wystąpili przeciwko temu, dowodząc, że nie należy to do kompetencji Sejmu Śląskiego, bo kościół jest instytucją prywatną. Oczywiście nic to nie dało. Śląscy posłowie przeznaczali corocznie znaczne kwoty na cele duchowieństw i budowę kościołów, np. w Giszowcu, czy w Piekarach. W latach 1925–1926 przyznano pożyczkę na budowę katowickiej katedry w wysokości 950 tysięcy złotych, którą potem zmieniono na… subwencję.
Duchowni mieli jednak zapewniać poparcie wyborcze, toteż mogli stawiać warunki. Już w 1922 r. poseł i ksiądz Karol Mathea stwierdził, że w skład Rady wojewódzkiej nie może wchodzić „ateusz”, a Korfanty dowodził, że śląską społeczność mogą reprezentować wyłącznie wierzący. Kiedy pojawiła się na forum Sejmu Śląskiego dyskusja w sprawie utworzenia cmentarzy komunalnych, księża Brzuska i Mathea ostro zaprotestowali, a ten ostatni przy tym stwierdził: „kto może być dopuszczony na nasze cmentarze, tylko my rozstrzygamy”.
Jak widać, sama autonomia regionu – choć rzecz jasna korzystna, nie załatwiała wszystkich spraw. I nie tylko dlatego, że Warszawa dużo ściągała ze Śląska, ale też z powodu postawy lokalnych – lub też przysłanych, elit.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Znamy dwie wersje historii Śląska. Spróbujmy wskazać tę prawdziwą
Może Cię zainteresować: