Królewska Huta 1919
3 stycznia 1919 roku w centrum Królewskiej Huty od strzałów żołnierzy zginęli: Heiduk, Fuchs, Petrus, Bartezki, Grządziel, Kania, Grochol, Olschitzka, Paterok, Matussek, Gawilitzek, Sosna, Latka, Klis, Zuber, Lipp, Kandzie, Czech, Gryszczyk. Tak było też wcześniej. Tej masakry nie upamiętniono ani w Polsce międzywojennej, ani w PRL, ani w nowej Polsce. Jakoś nie pasowała do oficjalnej historii regionu: dla jednych zbyt lewicowa, dla innych zbyt mało narodowa.
Tego dnia tłum zgromadził się na obecnym chorzowskim placu Matejki. Postulaty: podwyżki płac, poprawa zaopatrzenia w żywność, wypłata odszkodowań dla byłych żołnierzy i obiecanego dodatku drożyźnianego dla robotników. Ale pojawiło się także wyraźne żądanie opuszczenia miasta przez żołnierzy Reserve Jager Batalion 11 z Marburga. Batalion wsławił się już w 1914 roku masakrą cywilów w belgijskim Dinant. Po przemówieniach delegatów rad robotniczych wysłano delegację do negocjacji z Inspekcją Górnicza, której gmachu (obecnie ul. Katowicka 72) chronili właśnie strzelcy marburscy. Grupa kawalerzystów próbowała zaatakować tłum. Robotnicy rozstąpili się, otoczyli ich i rozbroili. Z okna inspekcji padł pierwszy strzał. Potem seria z karabinu maszynowego. Padło prawie 20 zabitych, a drugie tyle zostało rannych. Zamieszki na ulicach miasta trwały jeszcze przez następny dzień. Dwa dni później władze wprowadziły stan oblężenia w Królewskiej Hucie i sąsiednich miastach. Szkoda, że władze Chorzowa nie zdecydowały się upamiętnić tego wydarzenia.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: O co właściwie 100 lat temu walczyli powstańcy śląscy?
Kto dał rozkaz strzelania?
Opis tych wydarzeń zostawił Karl Okonsky, ówczesny poseł socjaldemokratyczny w Zgromadzeniu Narodowym w Berlinie: „Z okna mojej redakcji mogłem obserwować całe zajście i jako poseł miałem obowiązek samo przez się zrozumiały, dochodzić sprawiedliwości. W niecałe dwie minuty później stanąłem na miejscu nieszczęścia. Całkowita cisza, tylko oficer strzelców marburskich nadjeżdżał spokojnie stępa z dwoma żołnierzami, strzelcy z karabinami gotowymi do strzału, oficer z rewolwerem w prawej ręce. Był nim porucznik pierwszego szwadronu, którego znałem już osobiście z kilku pertraktacji. Oczywiście podrażniony idę naprzeciw oddziałowi, chwytam za lejce konia oficera i krzyczę: »Kto dał rozkaz do strzelania, panie Lukas?«.
– Niech pan zabierze rękę z lejców – słowa te wyszły groźnie spomiędzy ściśniętych zębów.
– Niesłychana zbrodnia, strzelać tak po prostu do bezbronnych ludzi!
Niech pan znika, bo inaczej zostanie pan sam zastrzelony!”
W tym okresie mamy do czynienia z największą liczbą wydarzeń tego typu. 8 osób padło od kul żołnierzy freikorpsu Aulocka na rynku w Gliwicach 25 kwietnia 1919 roku. Oficer korpusu, leutnant Leithauser tak opisał w swoim pamiętniku to wydarzenie: „Wzburzenie tłumu nie miało granic – szedł naprzód przez zabitych i rannych, nie oglądając się na nic. Znowu ogień i znowu cofanie się…”. Jak pisze profesor Ryszard Kaczmarek: „ten dramatyczny epizod spowodował wybuch wściekłości mieszkańców Gliwic, niezależnie od narodowości, skierowany przeciwko członkom Freikorpsu”. Najsłynniejsza była jednak masakra 16 sierpnia 1919 roku w kopalni „Mysłowice”, gdy Grenzschutz ostrzelał tłum robotników oczekujących na wypłatę – zginęło od 6 do 10 osób.
Śmierć braci
Również okres międzywojenny nie był wolny od podobnych tragedii – tak po polskiej jak i niemieckiej stronie. Tylko w 1923 roku w Hindenburgu (Zabrzu) zginęły 3 osoby, a 27 raniono, a podczas zamieszek w Raciborzu padły cztery ofiary, a 17 osób raniono. Po polskiej stronie ofiary śmiertelne były tak podczas tłumienia demonstracji robotniczych, jak i protestów bezrobotnych. Do jednego z najtragiczniejszych zdarzeń, i to także w wymiarze symbolicznym, doszło 11 września 1922 roku, gdy polscy żołnierze ostrzelali demonstrację zdesperowanych robotników Bismarckutte, gdy ci rozbroili oddział policji. Na miejscu zginęło dwóch braci: Hiacynt i Jerzy Piontkowie. Czterech rannych trafiło do szpitala, gdzie dwóch zmarło. Ranni byli też po drugiej stronie: ośmiu policjantów i dowódca oddziału wojskowego, który dostał cegłówką w głowę. Cała załoga huty – 8 tysięcy ludzi – została zwolniona, a sam zakład obsadziła armia. Hutę uruchomiono dopiero pod naciskiem władz 21 września, tuż przed pierwszymi wyborami do Sejmu Śląskiego.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Autonomiczny Śląsk dbał o pracowników budżetówki? Najlepiej mieli księża
Na szczęście, na autonomicznym Śląsku i tak było lepiej niż w reszcie Polski, gdzie łączna liczba ofiar podczas tego tłumienia przez policję typu protestów przekroczyła to co znamy z PRL (tylko w latach 1932-1937, według danych rządowych, zginęło 818 osób).
Problem z pamięcią
To tylko kilka przykładów zdarzeń zapomnianych z naszej historii. Z perspektywy historii Górnego Śląska tragedia na „Wujku” wpisuje się w te dzieje, ale też skłania do nietypowej refleksji.
Byłem kiedyś jako dziennikarz na koncercie Jean-Michel'a Jarre'a z okazji 25-lecia powstania Solidarności w Gdańsku. Koncert w stoczni. Z głupia frant zapytałem prezydenta Adamowicza, czy będą jacyś stoczniowcy na koncercie. Nikomu to do głowy nie przyszło. Wiadomo, że zaprasza się utytułowanych – nawet robotników, ale „roboli”? Dziwinie potem wyglądało, jak cała loża ViPów staje na baczność i śpiewa „Wyrwij murom zęby krat” na ruinach stoczni. Podobnie jest z kolejnymi obchodami rocznicy masakry na „Wujku”.
Te wszystkie fety służą nie tylko upamiętnieniu poległych górników, ale kojarzą się z zawłaszczaniem pamięci sformatowanej pod legitymizację obecnej władzy. Że niby oni są prawdziwymi spadkobiercami ofiar. Tymczasem już po 1989 roku Solidarność była jednym z mniejszych związków zawodowych na „Wujku”. Ale wiadomo, że na pamięci – i znaku firmowym - można zarobić.
Solidarność odmieniana na wszystkie sposoby wypatroszona jest z treści. No bo solidarność z kim? Taka ludzka? Byliśmy już świadkami nagonek rządów odwołujących się do Solidarności na górników, nauczycieli, lekarzy, o uchodźcach nie wspominając.
Może Cię zainteresować: