Od 1843 do 1939 r. milion osób wyjechało ze Śląska – tak Górnego, jak i Dolnego. Najwięcej osób wyjeżdżało stąd już w czasach hitlerowskich – w okresie 1933-39 coroczna strata migracyjna wynosiła 26,9 tys. (poprzednio podobną wielkość – 20 tys., osiągnięto tylko w okresie 1880-1890). A tak naprawdę było jeszcze gorzej – strata samej rejencji opolskiej w 1938 r. to 38,3 tys. osób. Nazywano to Ostfluchtem, ucieczką ze wschodu.
Paradoksem wydaje się to, że nie zapobiegł temu gwałtowny rozwój miast w przemysłowej części rejencji opolskiej na przełomie XIX i XX wieku. W latach 30. zaczął on jednak wyraźnie zwalniać. W okresie 1933-1939 liczba mieszkańców powiatu miejskiego Zabrze spadła o 4 tys. osób, a Raciborza o 1,5 tys. Pewien wzrost zanotowały Gliwice i Opole, co akurat było związane z pełnionymi przez funkcjami administracyjnymi. Bytom praktycznie zatrzymał się na 101 tys. mieszkańców, podobnie jak gminy Bobrek-Karb, czy Mikulczyce (a w Miechowicach nawet zmalała liczba mieszkańców).
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: O co właściwie 100 lat temu walczyli powstańcy śląscy?
Dlaczego wyjeżdżano?
Przyczyny tych wyjazdów były proste. O wiele niższe płace niż na zachodzie Niemiec (jeszcze w latach 20. czy 30. XX wieku w górnictwie czy w hutnictwie te płace były niższe o jedną czwartą, a nawet jedną trzecią), gorsze warunki mieszkaniowe i ogólnie infrastruktura społeczna, a wreszcie na wsi – o wiele większa koncentracja ziemi w rękach wielkich posiadaczy (w 1939 r. aż 44,8% ziem rolnych na Śląsku należało do gospodarstw powyżej 100 hektarów, będących własnością nielicznej grupy obszarników, gdy w Niemczech Środkowych było to 28,2%, a Zachodnich 4,8%).
„Tak więc wielu bosonogich odeszło. W mocnych butach poszli do Zagłębia Ruhry albo do kopalń Belgii czy Francji” – jak poetycko opisał to zjawisko Horst Bienek. Mniej poetycko opolska „Oppelner Nachrichten” w 1913 roku pisała: „stosunki społeczne, częściowo złe wynagrodzenie, zależność od pana, złe warunki mieszkaniowe pchają do wychodźstwa”.
Za Ocean
Połączenie Śląska z resztą Niemiec koleją otwarło region w połowie XIX wieku na emigrację zamorską. Wszyscy słyszeliśmy zapewne o emigracji Ślązaków do Stanów Zjednoczonych, których pierwszych ściągnął ksiądz Moczygemba w 1854 roku. Tymczasem już w 1848 roku statek z Hamburga przewiózł grupę 146 Ślązaków do Australii, gdzie według inicjatora wyprawy – właściciela ziemskiego Franza Weikerta, mieli założyć katolicką osadę. Nic z tego nie wyszło, bo się rozproszyli. Na 1407 pierwszych emigrantów z Niemiec w Australii, aż 488 ze Śląska. Tyle, że w zdecydowanej większości z Dolnego. Wśród tych pierwszych był jednak Wilhelm von Blandowski, którego rodzina posiadała zamek w Chudowie i dobra w Bielszowicach, a on sam uczył się w szkole górniczej w Tarnowskich Górach. Na antypodach zajmował się m.in geologią, ale ostatecznie wrócił do Gliwic, poświęcając się tym razem fotografii.
Wychodzi więc na to, że pierwsza masowa udokumentowana emigracja Górnoślązaków to jednak Ameryka. Wyjeżdżali głównie z terenów wiejskich położonych pomiędzy Gliwicami a Opolem. Kierowali się koleją na Bremę i Hamburg, które stały się bramami wyjazdowymi Niemiec. „Jak zaraza rozszerzyła się na szereg wiosek powiatu – pisał w 1855 roku landrat oleski – chęć wyjazdu do Ameryki”.
Wewnątrz granic
Najważniejsza była jednak emigracja wewnętrzna – na zachód Niemiec. Po wojnie francusko-pruskiej zaczął się na wielką skalę odpływ ludności do szybko rozwijającego się za Odrą przemysłu. Już w 1871 roku do Westfalii wyjechało 400 śląskich górników, a w następnym roku kolejnych 500. W 1890 roku w Zagłębiu Ruhry pracowało już ponad 6 tysięcy górników ze Śląska.
Prezydent rejencji opolskiej w 1897 roku zwracał uwagę, że chociaż robotnicy górnośląscy zawsze znajdowali pracę na miejscu, to zaczęli szukać lepszych możliwości zarobkowych na Zachodzie. „Klęską jest dla nas, że Westfalia bez przerwy uprowadza nam górników”, skarżyła się Opolska Izba Handlowa. Czasem o wyjeździe decydowało nie tylko szukanie lepszej płacy. Tomasz Dobiosz wspominał, jak został zwolniony po strajku w kochłowickiej kopalni „Hugo und Zwang”. „Będąc zapisany na 'czarnej liście' nie dostałem nigdzie pracy i zmuszony zostałem wyjechać za robotą do Zagłębia Ruhry. Pracowałem tam kilka miesięcy i wybuchł znów strajk generalny górników. (…) Tak też po tym strajku ścigała mnie policja i dlatego wyjechałem do Nadrenii, gdzie pracowałem w kamieniołomach, cegielni i gorzelni. W 1914 r. wróciłem na Górny Śląsk rozpoczynając pracować na kopalni przekonałem się, że zarobki górników na Górnym Śląsku były mniejsze w porównaniu z zarobkami w Westfalii”.
Hans Marchwitza jeden z rozdziałów swej autobiograficznej książki „Moja młodość” zatytułował właśnie „Zagłębie Ruhry – przylądek dobrej nadziei”. Według danych spisu zawodowego z 1907 roku spośród robotników pracujących w Westfalii 12 procent pochodziło ze Śląska, w przemyśle berlińskim śląskie korzenie miało 18 procent pracowników, a w pobliskiej Saksonii aż 27. W latach 1867–1910 sam Górny Śląsk stracił blisko ćwierć miliona ludzi. Warto odnotować, że kilka tysięcy śląskich pracowników kontraktowych pracowało również przy rozwoju przemysłu na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Ci jednak w większości na Śląsk wrócili.
Podkreślić przy tym należy, że gęsta sieć kolejowa sprawiała, iż taki wyjazd nie oznaczał już ostatecznego zerwania z rodziną pozostałą na Śląsku. Od tych emigrantów wewnętrznych szły pieniądze dla rodzin, ale też lokalnej gospodarki – słynne kasy oszczędnościowe w Wielkopolsce rozwinęły się właśnie dzięki pieniądzom wysyłanym przez górników z Westfalii. Ale tak też mogły płynąć nowe idee – jeden z księży tłumaczył w Westfalii na kazaniu, że jednak tam nie wypada na drodze klękać przed farorzem i całować go w dłoń.
Z Mysłowic w świat
Bramą wyjazdową do lepszego świata stały się Mysłowice. To stamtąd rozjeżdżały się po świecie setki tysiące mieszkańców Śląska, Galicji czy Kongresówki (swoją drogą miasto to zasługuje na muzeum tej emigracji). Mysłowice tą rolę odgrywały jeszcze w czasach niemieckich, a potem – już za Polski, stały się jednym z dwóch punktów emigracji do Francji. We wrześniu 1919 roku została bowiem zawarta konwencja polsko-francuska w sprawie emigracji robotników polskich do Francji, odbudowującej się ze zniszczeń.
Stan stacji w Mysłowicach spotykał się z powszechną krytyką. Prasa pisała: „Baraki ciemne, nieopalane, brudne. W sypialniach łóżka trzypiętrowe, sienniki rzadko dezynfekowane, brak pościeli”. Na stacji zbornej emigranci poddawani byli badaniom lekarskim (kobiety także ginekologicznym), dokonywanym przez lekarzy francuskich. „Komisja lekarska – może bardziej stosowna byłaby nazwa jarmark na ludzi; ten handel ludźmi i eksport swych najzdrowszych obywateli to chyba największa hańba ówczesnej Polski” - pisał jeden z emigrantów, Maciaszczyk, który do Francji wyjechał w wieku 14 lat.
Najwięcej emigrantów wyjeżdżało do Francji z województw lwowskiego i kieleckiego (w tym Zagłębie Dąbrowskie). Mieszkańcy Śląska stanowili tylko 3,2% wśród tych emigrantów, ale śląskie korzenie miało wielu tzw. Westfaloków – górników z Nadrenii i Westfalii, którzy także wyjechali po 1918 r. do Francji.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Znamy dwie wersje historii Śląska. Spróbujmy wskazać tę prawdziwą
A może na Kresach?
Na koniec przypomnijmy inny zapomniany epizod wyjazdowy. Wobec ogromu problemów socjalnych związanych z demobilizacją tak powstańców śląskich, jak i śląskich żołnierzy Wojska Polskiego, postanowiono jesienią 1921 r. sprawę radykalnie rozwiązać: organizując dla nich akcję osiedleńczą na kresach wschodnich. Na potrzeby osadnictwa górnośląskiego wydzielono dwa powiaty: brzeskolitewski i kobryński, gdzie ziemię mieli osiedleńcy otrzymywać za darmo (można też się domyślać, jak na to zapatrywała się tamtejsza ludność miejscowa). Jednak na zagospodarowanie tego i tak trzeba było jakichś środków, co najmniej 10 tys. marek niemieckich (czyli i tak sporo). W celu kierowania akcją osiedleńczą powstał Urząd Kolonizacyjny przy Naczelnej Radzie Ludowej z ks. Andrzejem Zającem na czele. Ksiądz miał wielką wizję: przedmurze z górnośląskich osad na kresach. Chętnych nie brakowało, lecz zazwyczaj nie mieli ani grosza przy duszy, ani wyobrażenia o tym, co ich czeka w okolicach Kobrynia. Najwięcej Górnoślązaków osiedliło się we wsi Zbunin niedaleko Brześcia Litewskiego, ale i tak była to garstka. Na 70 zatwierdzonych do wyjazdu rodzin, osiadło tylko 30. Nie dość, że były trudne warunki, to i miejscowi starostowie potrafili pozbawiać ich gospodarstw, by przydzielać je swoim protegowanym. Cała akcja skończyła się tak, że w 1923 r. prawie wszyscy Ślązacy wyjechali na tereny Pomorza i Wielkopolski, gdzie otrzymali nowe nadziały.
Na szczęście był to tylko epizod kresowy, ale późniejsze wyjazdy w okresie PRL do Niemiec można wpisać w długą tradycję Ostfluchtu. Za lepszą robotą i lepszym chlebem.
Może Cię zainteresować: