Problem mieszkaniowy (Wohnungsfrage) pod koniec XIX wieku stał się powszechnym tematem debaty publicznej w Niemczech. Na jednym z posiedzeń rady ministrów pruski minister spraw wewnętrznych, wprost stwierdził, że „stosunki moralne i sanitarne stały się w dużych skupiskach ludności na tle przeludnienia mieszkań wprost nie do wytrzymania”. Oczywiście związane to było z rozrostem miast podczas rewolucji przemysłowej. Na Górnym Śląsku było jeszcze gorzej. Jeszcze w początkach XIX wieku tutejsze miasta były małymi mieścinami na tle Niemiec, a już w 1890 roku pod względem gęstości zaludnienia Bytom znalazł w czołówce Prus (1249 mieszkańców na km kw). Zagęszczenie ludności to jedno, ale Śląsk odstawał też na tle jakości mieszkań. W tym czasie, według statystyk, górnicy okręgu dortmundzkiego mieli do dyspozycji przeważnie mieszkania 2-3 pokojowe, a na Górnym Śląsku – jednopokojowe.
Zakład dla robotnika
Mieszkalnictwo komunalne było w powijakach, mieszkania czynszowe zbyt drogie dla robotników, stąd wzorem innych regionów Niemiec pojawiło się budownictwo patronackie, tworzone przez zakłady dla ich robotników. Kopalnia „Königin Luise” pierwsze mieszkania dla swoich pracowników wybudowała już w 1795 roku na terenie Małego Zabrza i w Pawłowie.
Przytoczmy „Porządek domowy w pomieszczeniach robotniczo-familijnych kopalni i hut dziedziców Jerzego de Giesche” z 1859 roku. W jego drugim paragrafie czytamy: „Tylko tacy robotnicy, którzy we właściwych pańskich kopalniach, hutach lub ich pomocniczych zakładach zatrudnienie mają, mogą w pańskich domach otrzymać pomieszkanie, a to tylko na tak długo, dopóki się tak w robocie, jak i prócz roboty przyzwoicie zachowują”. Dla wielu ludzi były to pierwsze mieszkania z budynkach wielorodzinnych, toteż regulamin był bardzo rozbudowany. Przykładowo jeden z jego punktów głosił: „Bez pozwolenia urzędnika dozorczego nieśmie nikt trzymać bydła, a nawet ani psów, kotów, królików, morszczaków”.
Pod koniec XIX wieku już co dziesiąty górnik świętochłowicki mieszkał w domach wybudowanych przez dyrekcje zakładów hr. Donnersmarcka. Ludzki pan, chciałoby się rzec... Robotnicy jednak nie zawsze to doceniali. I mieli ku temu powody.
Ciasno, a wcale nie tanio
W sprawozdaniu Wyższego Urzędu Górniczego z 1912 roku: „Poprzez dążenie właścicieli zakładów do przywiązania robotników do ziemi tworzy się z jednej strony pracowity trzon robotników, lecz z drugiej potęguje się niewątpliwie niezadowolenie robotników - z tego powodu agitują także organizacje robotnicze przeciwko wynajmowaniu tzw. mieszkań pańskich”.
Główną przyczyną niezadowolenia robotników była ciasnota mieszkań zakładowych. Z reguły budowano mieszkania jedno, lub dwupokojowe (przy czym często jako pokój postrzegano kuchnię). Oczywiście przy sporej liczebności robotniczych rodzin było po prostu ciasno.
Częste były też skargi na wysokie czynsze. W domach „pańskich” w Chropaczowie, należących do Donnersmarcka, czynsze były tak wysokie, że robotnicy opuszczali mieszkania, które wskutek tego stały puste. Najwyższe opłaty były oczywiście w centrum aglomeracji – Bytomiu i Katowicach. W przypadku wysokości czynszów Górny Śląsk dorównywał już okręgowi dortmundzkiemu, choć tam tyle płacono za większe mieszkania.
Zachwycając się Nikiszowcem pamiętać musimy, że w większości przypadków nie tak wyglądały osiedla patronackie. „Mieszkania robotnicze tworzą najczęściej w zamkniętych zespołach wielkich wiosek przemysłowych podobne do siebie kilkupiętrowe ciągi domów w stylu ponurym i pozbawionym smaku. Przyczyn tego sposobu budowy należy szukać w wysokich cenach ziemi, a przede wszystkim w stratach węgla, które są wynikiem zabudowania obszarów leżących nad jego pokładami” - to z opisu urzędnika nadzoru z 1913 roku na Górnym Śląsku.
„Pańskie kajdany”
Przede wszystkim lokatorzy mieszkań zakładowych nie mogli „podskoczyć”, a więc choćby strajkować o wyższe płace. To był skuteczny sposób na pacyfikowanie nastrojów i stąd te mieszkania zwano „pańskimi kajdanami”.
W sierpniu 1890 roku dyrektor koncernu „Georg v. Giesches Erben skierował oficjalne ostrzeżenie do strajkujących górników kopalni „Wildsteinsegen” (na terenie dzisiejszych Szopienic), że zostaną zwolnieni z pracy, a ponadto usunięci z mieszkań w domach kopalnianych.
W 1902 roku w hucie kolonowskiej 47 robotnikom wręczono wypowiedzenie z pracy i nakaz opuszczenia mieszkań za przynależność do mało radykalnego Chrześcijańskiego Związku Robotników Wzajemnej Pomocy.
Formy szantażu stosowane przez dyrekcje wobec robotników mieszkających w domach zakładowych były zresztą różnorakie. W 1901 roku „ówczesny dyrektor kopalni "Kleofas" zwrócił się z apelem do górników, lokatorów służbowych mieszkań, żeby swych synów, a zwłaszcza tych, co w danym roku kończyli szkołę, skierowali do pracy w kopalni. W razie niezastosowania się do tego postanowienia, wyeksmituje opornych z mieszkań kopalnianych. "Zarządzenie dotyczyło także mnie i mych rodziców”, wspominał po latach górnik Bogumił Stabik.
Pewnego emerytowanego hutnika, który ponad 40 lat przepracował w hucie cynku „Godulla”, dyrekcja usunęła z mieszkania zakładowego tylko z tego powodu, że jego synowie - jak zapisano w oficjalnym piśmie z 1902 roku - „odrabiali za mało dniówek”.
W 1864 roku zwolniono w Hucie Baildon dziesięciu robotników z powodu częściowego unieruchomienia zakładu. Zarząd huty podwyższył im opłatę za mieszkanie grożąc, że – o ile nie zapłacą za mieszkanie w terminie – zostaną z nich wyrzuceni. Zarząd huty zwrócił się o pomoc do miejscowej policji, która dała odpowiedź: Petent wcale nie ma prawa zmuszać zarządu huty do udzielenia mu pracy i mieszkania, gdyż będąc starym, jest dla huty raczej zawadą niż pożytkiem.
Wulce jak koszary
Budynki patronackie to jednak także domy noclegowe (Schlafhaus). Na Śląsku przyjęło się ich nazywanie „Wulcami”, co pochodzi od nazwiska zarządcy tego typu lokali, Wilhelma Wultza z koncernu „Georg von Giesche’s Erben”.
W 1913 roku było na Górnym Śląsku 220 domów noclegowych, w których mieszkali głównie robotnicy spoza regionu, ale też często i ci, którzy mieli po prostu daleko do pracy. Nie cieszyły się one zbyt wielką popularnością. Duży dom noclegowy kopalni „Königin Luise” został nawet zlikwidowany z powodu małej frekwencji. Tuż przed I wojną światową tylko 70 procent miejscach w nich było zajętych (ale to i tak 20 tysięcy osób). Czynsze były bardzo niskie – równowartość połowy dniówki, za to obowiązywały tam surowe regulaminy, a i warunki odstręczały. Sale były 14-, a nawet 18-osobowe. Nie na darmo mówiono o nich jako o koszarach robotniczych.
Problem do rozwiązania
W 1890 roku jeden na sześciu śląskich robotników żył w mieszkaniach zakładowych, a w 1912 roku - jeden na czterech. Ale już wtedy podaż tych mieszkań przewyższała popyt: wyrazem tego było 17 procent pustych, niezamieszkałych domów z budownictwa patronackiego, na co zwracał uwagę Stanisław Michalkiewicz, badający świat śląskich robotników. Wydaje się, że nowe pokolenia robotników coraz więcej ceniły sobie autonomię i niezależność od dyrekcji, a coraz lepsza sieć komunikacji w regionie (np. tramwaje), umożliwiała znalezienie tańszego mieszkania nawet w pewnej odległości od zakładu.
Rzecz jednak w tym, że w związku z niskimi płacami na Śląsku i stałą emigracją na zachód Niemiec, śląscy fabrykanci nie mieli innego wyjścia, niż wprowadzać budownictwo patronackie. Jak pisał Lawrence Schofer, amerykański badacz ówczesnego Śląska, „żadna firma nie mogła myśleć o rozwoju bez zapewnienia mieszkań robotnikom”.
Jednak Górny Śląsk i tak wlókł się w ogonie Niemiec pod względem mieszkalnictwa. O ile w Prusach na 100 mieszkań przypadało 54 traktowane w statystykach jako małe, to na Śląsku aż 75 małych (najgorzej było w Królewskiej Hucie – 85 małych). Problem mieszkaniowy nie znikł: w 1890 roku do dyspozycji 80 tysięcy robotników zatrudnionych w przemyśle górniczo-hutniczym regionu było 11 tysięcy mieszkań wybudowanych przez zakłady pracy. Do 1913 roku liczba robotników wzrosła do 200 tysięcy, a mieszkań - do 30 tysięcy. Bez aktywnego zaangażowania państwa i władz lokalnych trudno było rozwiązać problem mieszkaniowy. I właściwie aktualne jest to do dziś.
Może Cię zainteresować: