Życie na Śląsku po zakończeniu II wojny światowej bardzo powoli wracało do normy, a było biednie – i to bardzo. Niskie płace, problemy z żywnością, złe warunki mieszkaniowe sprawiały, że obniżył się poziom życia w porównaniu do tego sprzed wojny. Tak było zresztą w całej zniszczonej Polsce, Europie – a przed pewien czas było tu jednak lepiej niż nawet w Niemczech. Prowadzono dalej akcję „odniemczania”, ale już bardziej elastycznie – wszak trzeba było utrzymać Ślązaków.
3 stycznia 1946 roku znacjonalizowano oficjalnie cały śląski wielki przemysł, którego niemieccy właściciele i tak uciekli. W tymże roku w zakładach pod zarządem państwowym pracowało tu już 350 tysięcy osób – 38 procent wszystkich robotników kraju. W pierwszych powojennych latach region zapewniał 40 procent wartości ogólnokrajowej produkcji, ale aż połowę wartości eksportu bezpośredniego – w którym dominował węgiel. To śląski węgiel i stal stanowiły podstawę uprzemysłowienia Polski. Potrzeby bytowe podczas odbudowy zeszły jednak na dalszy plan. Warunki życia i płace były gorsze niż przed wojną. Na 105 tysięcy izb mieszkalnych oddanych w latach 1945-1949, 13 tysięcy znajdowało się w sprowadzonych tzw. domkach fińskich, a tylko 1,5 tysięcy oddano w nowych budynkach – reszta pochodziła z odbudowy.
Czas węgla
27 lipca 1947 roku Wincenty Pstrowski, repatriant z Belgii, rębacz z zabrzańskiej kopalni „Jadwiga”, rzucił hasło współzawodnictwa pracy... Trzeba było zwiększać wydobycie, bo węgla wciąż było mało, a tysiące śląskich górników harowało w Donbasie. Już w 1948 roku Polska znalazła się w nielicznym gronie państw, które osiągnęły poziom jego przedwojennego wydobycia, a węgiel był jednym z najbardziej poszukiwanych surowców w Europie. Kraj stał się głównym eksporterem węgla na europejski rynek po Stanach Zjednoczonych. Wciąż brakowało jednak górników, od 20 do 50 procent załóg dołowych w kopalniach stanowili więc „pracownicy skoszarowani”, czyli żołnierze, junacy czy więźniowie, a pod ziemią od 1950 roku zaczęły pracować nawet kobiety. Śląsk ponownie, jak przed wojną, stał się kołem zamachowym polskiej gospodarki. I nie tylko – wszak cegły z Raciborza, jak i z innych „odzyskanych” miast szły na odbudowę stolicy...
Trzyletni Plan Odbudowy Gospodarczej (1947-1949), realistyczny – przygotowany pod kierunkiem zespołu ekonomistów bliskich PPS, został wykonany z 10-procentową nadwyżką. Płace w tym czasie wzrosły o ok. 40 procent. Dopiero pod koniec tego okresu systematycznie rosła ingerencja państwa w gospodarkę – zaczęto powoli eliminować handel prywatny („bitwa o handel”), ograniczać rzemiosło, rolę banków i spółdzielczości. Plan jako jeden z celów wyznaczył „integrację gospodarczą Ziem Odzyskanych”. Dzięki Planowi Trzyletniemu dość szybko zaczęto odbudowywać zniszczoną wojną gospodarkę. W 1948 roku poziom produkcji przemysłowej przekroczył o 30 procent poziom produkcji sprzed wojny. A wszystko to mimo ogromnych wojennych zniszczeń i dostarczania po zaniżonych cenach śląskiego węgla do ZSRR (co skończyło się dopiero w 1956 roku).
Dzień pracy: 8,5 godziny
W grudniu 1948 roku uchwalono Plan Sześcioletni na lata 1950–1955, zakładający już forsowną industrializację. Sytuację zaostrzył wybuch wojny w Korei, która przestawiła priorytety na rozwój przemysłu zbrojeniowego. W 1951 roku z Zakładów Mechanicznych Łabędy w Gliwicach wyjechał pierwszy czołg T-34/85. Uruchomiono w ramach planu aż 11 nowych kopalń. Coraz bardziej uwidaczniały się jednak skutki biurokratycznego zarządzania przedsiębiorstwami przez partyjną nomenklaturę. Zaczynały kwitnąć manipulacje danymi statystycznymi, występowały braki prowadzące do zrywania ciągłości produkcji, jak i pogarszała się jej jakość.
Dążąc do maksymalizacji wydobycia i produkcji wydłużono czas pracy, poprzez wprowadzenie niedziel roboczych, czy przedłużono dzień pracy w górnictwie do 8,5 godziny W maju 1950 roku zaczęła obowiązywać ustawa o „zabezpieczeniu socjalistycznej dyscypliny pracy”, która groziła nawet karami więzienia za naruszenie tejże. Problem wynikał bowiem tak z wyśrubowanych norm, bez odpowiedniego wynagradzania za ich wykonywanie, jak i z niskiej kultury pracy nowych pracowników.
Co nam przyniosła monokultura
Od 1945 roku rozpoczęto masowy werbunek do śląskiego przemysłu na przeludnionych terenach wiejskich. Większość nowych pracowników nie dysponowała żadnymi kwalifikacjami zawodowymi, dla wielu była to pierwsza praca najemną. Byli wśród nich analfabeci, ludzie nie zdający sobie sprawy z wymogów pracy pod ziemią. Trudno się dziwić, że prowadziło to do wielkiej fluktuacji pracowników – nie wszyscy wytrzymywali w nowych warunkach. Aby uzyskać dodatkowe 78 tys. robotników, górnictwo musiało przyjąć w ciągu siedmiu lat blisko 900 tys. osób, ponieważ w międzyczasie odeszło z kopalń w sumie 800 tys. osób (problemy ze znalezieniem pracowników do pracy w kopalniach występowały w wielu krajach, stąd np. w latach 50. we Francji i Belgii wciąż znaczną część górników stanowili imigranci).
Jan Mitręga, późniejszy minister górnictwa, wspominał: „Wzrost zadań produkcyjnych bez zabezpieczenia technicznego, bez niezbędnego wypoczynku górników, bez rozwiązania do końca rabunkowej gospodarki, ciągłe pożary – wszystko to powodowało wzrost liczby wypadków i katastrof górniczych”.
Do końca lat 50. Polska korzystała z hossy światowej na węgiel. Sukces eksportowy oznaczał jednak peryferyzację gospodarczą regionu, gdzie utwierdziła się monokultura górniczo-hutnicza. Z tymi branżami były powiązane kolejne zakłady maszynowe (np. produkujące maszyny dla górnictwa), czy rozwijane zaplecze naukowo-badawcze. Plan 6-letni zakładał zresztą deglomerację obszaru GOP – przeniesienie zakładów niezwiązanych z tradycyjnym przemysłem, choć ostatecznie nie zrealizowano tego.
Hanysy i gorole
Szybko rozwijany przemysł wymagał kształcenia, choćby podstawowego, nowych kadr. Nie wystarczało już doświadczenie starszych robotników mogących przekazać wiedzę tym młodszym. Jednostronny rozwój szkolnictwa zawodowego wpływał na reprodukcję ról społecznych w śląskiej rodzinie robotniczej. „Wtedy szkoła nas tak urządzała... bo tam można było zarobić. Tam się nie zwracało uwagi na poziom umysłowy. Tylko byle był nabór, frekfencjo, dyscyplina i to starczało, żeby tę szkołę skończyć. Nos posegregowali. Kolejno odlicz... Ty pójdziesz tukej, a ty tu” – wspominał mieszkaniec Radlina.
Ścieżki awansu, ale zawodowego, były jednak otwarte przed robotnikami. 70 procent słuchaczy Wieczorowej Szkoły Inżynierskiej, działającej w latach 50., wywodziła się ze środowisk robotniczych. Wśród pracowników z wyższym wykształceniem na Śląsku w 1958 roku aż połowa miała wyższe techniczne, a w reszcie Polski tylko jedna trzecia. Tu nie było miejsca dla humanistów.
To jeden z paradoksów tego okresu: wielu młodych ludzi, wyrwanych ze wsi, wkraczało na nielekką drogę ku nowoczesności w śląskim przemyśle. Nawet praca pod ziemią była dla wielu kobiet z nich sposobem na wyrwanie spod władzy rodziny i z nędzy, w związku z wyższymi zarobkami. Z powojennej miazgi społecznej, w ogromnym bólu, rodziło się nowe śląskie społeczeństwo. Nowe i głęboko podzielone. Nasilał się antagonizm między miejscowymi Hanysami, a przyjezdnymi gorolami. Sporo wody upłynęło nim unormowały się te stosunki, a kawalerowie z werbunku zaczęli się żenić z śląskimi dziołchami.
A jeszcze więcej wody upłynęło, gdy w Warszawie zapomniano jak to Śląsk postawił Polskę na nogi.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: O co właściwie 100 lat temu walczyli powstańcy śląscy?
Może Cię zainteresować: