Jan Grabowski, autor znakomitej książki „Na posterunku. Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów” wspomina, że znaczna rzesza żandarmów niemieckich w Generalnej Guberni – współodpowiedzialnych za zbrodnie, wywodziła się ze Śląska. Dlaczego? Bo znali polski.
Uporać się z pamięcią
Nikt nie ma zamiaru odbierać hitlerowskim Niemcom odium za zbrodnie II wojny światowej, w tym Holocaust. Tyle, że wiele narodów stara się uporać z balastem pamięci o tym, że ich przedstawiciele także uczestniczyli w tym zbrodniczym procederze. Piszą o tym Holendrzy, Francuzi, a przede wszystkim niemieccy historycy – z kraju najbardziej odpowiedzialnego za ten horror.
W Polsce z tym jest gorzej, jak i w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Trudno się przyznać, że Polacy – jak Litwini i Ukraińcy, brali udział w tym, koszmarze (co dowodzi właśnie książka Grabowskiego na podstawie nie anonimowego motłochu, ale właśnie jednostek umundurowanych, zorganizowanych, zsocjalizowanych: policjantów i strażaków). Powody? Chciwość, zakorzeniony antysemityzm....
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Dlaczego dopiero dziś Górny Śląsk zaczął... grzeszyć inteligencją?
Śląski schron pamięci
Ślązacy mają perspektywę wojenną inną. Wojna tak naprawdę zaczęła się tu w styczniu 1945 roku, gdy weszła Armia Czerwona. Wcześniej Górny Śląsk był schronem przeciwlotniczym Trzeciej Rzeszy. Nie ginęły tu tysiące mieszkańców Kattowitz, Beuthen czy Gleiwitz w burzach ogniowych po bombardowaniach aliantów. A i pamięć ludzka wypiera w końcu niedalekie od Śląska zbombardowanie Wielunia przez Luftwaffe we wrześniu 1939 roku, nie mówiąc o bombardowaniach Warszawy, Rotterdamu, czy Londynu...
Gdy w przyłączonym do rejencji katowickiej Zagłębiu Dąbrowskim stawiano szubienice, gdy spadała gilotyna w katowickiej siedzibie Gestapo, a przede wszystkim, gdy dymiły kominy w Auschwitz-Birkenau, Górny Śląsk był jednak oazą spokoju na tle ogarniętej wojną Europy. Co najwyżej przypominały o niej listy o śmierci onkla, czy syna kajś na Ost- czy Westfroncie. I wtedy przyszedł styczeń 1945.
Tu warto się zatrzymać. Kto po latach by się przyznał do udziału w zbrodniach? Kto by się nie wstydził? Tym bardziej, gdy mundur w którym występowano źle kojarzył się w kraju, który przejął cały Śląsk. W Polsce – i nie bez powodu.
Wrześniowa przestroga
Właściwie już we wrześniu 1939 roku wiadomo było, że to będzie inna wojna. Rozczarowanie polskimi rządami na Śląsku, ale też atrakcyjność hitlerowskiej propagandy sprawiły, że wielu Ślązaków z polskiej strony regionu znalazło się w jednostkach III Rzeszy, w tym w Sonderformation Ebbinghaus. Ich obecność sprzyjała wykrywaniu polskich działaczy – często ich sąsiadów, ale również prowadziła do bezpośrednich porachunków.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Znamy dwie wersje historii Śląska. Spróbujmy wskazać tę prawdziwą
Ślązak z arystokratycznymi korzeniami Udo Gustav Wilhelm Egon von Woyrsch od 1930 r. stał na czele SS na Śląsku. Himmler nakazał mu stłumienie „radykalnymi, będącymi w jego dyspozycji środkami polskiego powstania”, którego jakoby obawiali się hitlerowcy we wrześniu. Wehrmacht w ten sposób nie musiał brudzić sobie rąk, przekazując siłom bezpieczeństwa „zwalczanie i rozbrajanie polskich band, egzekucje i aresztowania”. Policjanci mieli ułatwione zadanie, gdyż dysponowali specjalną księgą gończą (Sonderfahndungsbuch Polen), obejmującą ponad 61 tys. nazwisk polskich obywateli „szczególnie niebezpiecznych dla Rzeszy”. Znaleźli się na niej także, co warto podkreślić, niemieccy socjaliści z polskiego Śląska, tacy jak Johann Kowoll czy Zygmunt Glücksmann. Tę listę proskrypcyjną gestapo przygotowało jeszcze przed wojną, korzystając też z informacji swoich agentów w Polsce.
Krótka, niepełna, a przede wszystkim straszna wyliczanka: 3 września w Orzeszu aresztowano 29 Polaków wskazanych przez członków freikorpsu. Następnego dnia zostali rozstrzelani. Już 2 września w Łaziskach Dolnych rozstrzelano 17 osób. W ciągu dwóch dni w pobliskich Łaziskach Górnych zamordowano 26 osób. Łaziska Średnie – 19 ofiar. Tychy – co najmniej 13 ofiar. Itd. Terror był faktem. Wojna na Śląsku zaczęła się jednak we wrześniu 1939...
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Ślązacy w Wehrmachcie nie hajlowali? Wielu z nich zostało partyzantami
Zbrodniarze ze Śląska
22 lutego 1946 roku oficjalnie wykonano pierwszy po zakończeniu wojny wyrok śmierci w Polsce. W katowickim więzieniu powieszono Karola Kurpanika ze Fryny, czyli Nowego Bytomia. Były zawodowy żołnierz Wojska Polskiego, potem w Waffen SS, aż wreszcie od stycznia 1942 do stycznia 1945 roku członek załogi obozu Auschwitz-Birkenau. W latach 1942-1944 służąc jako funkcjonariusz na rampie kolejowej wysyłał chorych i starych więźniów oraz dzieci do komór gazowych, wyłapując i bijąc ukrywających się przed uśmierceniem. Stał się potworem. 15 kwietnia 1944 r. Kurpanik wraz z dwoma znajomymi polecili lekarzowi obozowemu, aby wybrał około 200 ofiar do zabawy w „kotka i myszkę” i kazał im stanąć w samych majtkach przed blokiem SS. Zebranym więźniom kazano indywidualnie uklęknąć, a następnie każdy po kolei miał uciekać, po czym zostawał zastrzelony. W katowickim więzieniu zapłacił za swe zbrodnie.
Kurpanik nie był jedyny. W 1952 roku powieszono Wilhelma Polotzka z Bytomia, skazanego za morderstwa i torturowanie więźniów obozu Auschwitz-Birkenau.
Temat tabu
Czy wiemy, ilu Ślązaków brało udział w ludobójczych działaniach nie tylko hitlerowskiej administracji, SS, ale także Wehrmachtu? To temat tabu. Praktycznie nie ruszany. Lepiej stawiać się w pozycji wiecznej ofiary (można to zauważyć i w sytuacji turbopatriotycznych Polaków, jak i wielu Ślązaków). Ale tak nie jest. Koszmar wojenny prowadzi do tego, że wielu sympatycznych kiedyś ludzi staje się potworami.
Christopher Browning napisał książkę właśnie o sympatycznych ludziach z Hamburga, którzy powoli przekształcili się w część machiny „ostatecznego rozwiązania”: „Zwykli ludzie. 101 Rezerwowy Batalion Policji”. Nie ma szans, żeby Ślązacy nie znaleźli się wśród takich ludzi. Nawet gdy kiedyś byli miłymi sąsiadami, wojna mogła ich zmienić. Nie trzeba było być wcześniej szubrawcem, by potem mordować kobiety i dzieci. To sama logika systemu militarno-ludobójczego. Aby temu się przeciwstawić trzeba było naprawdę wielkiej siły – i to czasem nie z powodu obawy przed represjami, ale przed docinkami kolegów, zerwaniem solidarności grupowej jednostki. W oddziałach egzekucyjnych policji czy Wehrmachtu zazwyczaj udział w plutonach egzekucyjnych był dobrowolny, a chętni się znajdowali. Nie ma możliwości, żeby nie było wśród nich chłopaków spod Raciborza, czy Gliwic. Tym bardziej, gdy mogli chcieć dorównać tym „echt Dojczom”.
Profesor Ryszard Kaczmarek w swej książce o Polakach w Wehrmachcie (rozumianych dość szeroko, a więc i o mieszkańcach Górnego Ślaska), cytuje Clemensa Krugera, piszącego, że po latach Alzatczycy uczestniczący w wojnie po stronie niemieckiej byli gotowi przyznać, że prawda nie ma wymiaru czarno-białego: 'przyznają się, że są ofiarami, ale także trochę sprawcami, w żadnym razie nie są jednak winni”. Ślązacy mogliby się nie czuć winni, gdyż Górny Śląsk był jednym z ostatnich regionów Niemiec, który przyklasnął Hitlerowi, ale nie zmienia to faktu, że pamięć o „dziadku z Wehrmachtu” może być czasem bolesna. Ale umiejętność rozprawiania się z trudną przeszłością świadczy o dojrzałości społeczeństwa.
Może Cię zainteresować: