Tym razem będzie o fenomenalnym regionie, zwanym – z naszego punktu widzenia – Zaolziem, a więc jak najbardziej częścią Górnego Śląska, choć oczywiście z racji historii ze swoją specyfiką. A jest powód do pisania o nim, bo też od 5 do 7 sierpnia 2022 r. w Jabłonkowie odbędzie się rocznicowe siedemdziesiąte piąte Gorolski Święto (piszę z wyprzedzeniem, aby a nuż ktoś wpisał je w wakacyjne plany). Popularny Gorol, jak bardziej swojsko określa się tę imprezę, to drugi najstarszy festiwal folklorystyczny w Republice Czeskiej, a bodajże największy organizowany siłami organizacji pozarządowych. Festiwalowi udało się nie popaść w komercję, gdzie za symbol „góralszczyzny” robi chińska ciupaga. Organizatorzy starają się wpleść w program dawne zwyczaje, a i kuchnia sięga korzeniami w przeszłość – od stryków po... bachora. Byłem tam z kilkanaście razy i potwierdzam, że tak jest.
Fenomen aktywności tamtejszej społeczności
Ale, ale... – to nie miała być reklama sympatycznego festiwalu. Rzecz w czym innym – w fenomenie aktywności tamtejszej społeczności. Tam niemal każdy działa w jakiejś organizacji, chórze albo stowarzyszeniu (a i Gorol jest przygotowywany w znacznym stopniu siłami wolontariuszy). Sam byłem zaszokowany występem lokalnego kilkusetosobowego łączonego chóru w Karwinie, podczas gdy liczbę zaolziańskich Polaków ostatni spis powszechny w 2021 roku wyliczył na ponad 18 tysięcy plus poniżej 10 tysięcy osób podało narodowość czeską i polską. Aby uzmysłowić sobie tego skalę, to tak jakby w Chorzowie ponad 1500 osób śpiewało w chórach. Podobnie zresztą jest w przypadku zespołów muzycznych – od folklorystycznych po rockowe.
Samych organizacji społecznych jest kilkadziesiąt (od organizacji plastyków czy turystycznych po największy Polski Związek Kulturalno-Oświatowy), wychodzą dwa pisma na dobrym poziomie („Głos” i „Zwrot”), działa też jedyny za granicą polski zawodowy teatr – w Czeskim Cieszynie (o lokalnych amatorskich teatrzykach nie wspominając). Co więcej, Gimnaści z Wędryni sięgnęli po już zupełnie zapomnianą tradycję – budowania „ludzkich piramid”. „Zaolzie – fenomen aktywności“ - taki tytuł zresztą nosiła wystawa autorstwa Beaty Tyrny i Jarosława jot-Drużyckiego, kilka lat temu krążąca także po naszej części regionu.
Oczywiście, nigdy nie jest zbyt słodko. Zawsze pojawiają się konflikty, spada liczba zaolziańskich Polaków, ale trwają. Jarosław Drużycki zatytułował książkę o nich „Hospicjum Zaolzie”, ale nad wyraz aktywne byłoby to hospicjum, a i o aktywności społecznej nie porównywalnej z żadnym innym regionem obecnej Polski.
Skąd im się to wzięło?
Jakie są korzenie tej tradycji aktywności społecznej? I skąd ta kojarząca się z nią mocna, polska identyfikacja narodowa w tamtej części Śląska? Tu wskazałbym kilka czynników. Na pewno religia, ale nie tak jak sobie myślimy – „wiara ojców przechowująca serca dla narodu”. Dokładniej chodzi o konflikt religijny między lokalnymi protestantami i katolikami, co wpływało na skokowy wzrost czytelnictwa. Co więcej to ta część Śląska dominowała w szeroko rozumianym „świecie polskojęzycznym” na początku XX wieku pod względem liczby osób umiejących czytać i pisać. Warto zwrócić zresztą uwagę, że te wyniki były o wiele gorsze już w sąsiedniej Galicji, również należącej przecież do monarchii Habsburgów. Ponadto większy demokratyzm Austrii w porównaniu do Niemiec sprawił, że mniejsze były problemy z używaniem lokalnych języków, czy tworzeniem narodowych organizacji.
Wróćmy jednak do kwestii religijności, która obecnie rzeczywiście odróżnia polskich Zaolziaków od Czechów. Rzecz w tym, że wcale nie zawsze tak było. Przytoczmy pogaduszkę Janka i Jury, w konwencji ludowej pogaduszki (istniejącej do dziś, o czym można przekonać się na Gorolu). „Janek: Teraz katolicy cieszyńscy nie śmią już narzekać, że nie mają kościołów, albo że nie są piękne, bo w ostatnich czasach dużo się w tym względzie stało.
Jura: Gdyby tylko do nich ludzie chcieli chodzić, bo teraz księża narzekają, że w niektórych okolicach, mianowicie w węglarskiej okolicy ubywa w kościołach ludzi, bo raczej słuchają kazania socyalistycznego niż słowa Bożego”. Ten dialog pochodzi z katolickiej „Gwiazdki Cieszyńskiej” z... 1894 roku, a „węglarska okolica” to oczywiście węglowe zagłębie karwińsko-ostrawskie.
Rewolucja przemysłowa, która objęła nie tylko północną część tego regionu, ale też Trzyniec, również przyczyniała się do podniesienia poziomu oświaty. Tym bardziej zresztą, że ten region wyrósł na tzw. Czerwone Zagłębie, ostoję ponadnarodowego ruchu socjaldemokratycznego: polskiego, czeskiego, niemieckiego, współpracujących na zasadach równości w ramach tzw. ostrawskiej międzynarodówki. To jednak sprzyjało „unarodowieniu” środowisk robotniczych, inaczej niż na niemieckim Śląsku. To na Śląsku austriackim powstał wówczas silny ruch kobiet z warstw ludowych – robotnic i żon robotników, który był także fenomenem – zapomnianym - na skalę historii Polski.
Oczywiście była różnica między tą „węglarską okolicą”, zwaną później dolańskim regionem (a to z niego pochodzi Gustaw Morcinek), a południem – tzw. Goroliją, ale tam także dały się odczuć wpływy przemian społecznych związanych z rozwojem gigantycznej huty w Trzyńcu. Nawet tam w międzywojniu sięgały wpływy komunistów, którzy w wyborach na Zaolziu zdobywali do 40 procent wszystkich głosów Polaków, a blisko 80 procent członków kompartii stanowili właśnie Polacy. Bo po prostu komuniści byli najmniej nacjonalistyczni z czeskich partii (podobne zjawisko może zresztą było wówczas dostrzec na niemieckim Śląsku).
Mieć własny kąt
Tej aktywności oddolnej sprzyjało jeszcze inne zjawisko. Otóż w niewielkiej Stonawie obok Karwiny już w 1896 roku powstało pierwsze w tym regionie Stowarzyszenie Spożywcze dla Robotników i Rolników. Ruch spółdzielczy miał zapewnić pracującym produkty tańsze niż te u prywatnych kupców. Był też dobrą szkołą samoorganizacji. 8 stycznia 1905 roku na spotkaniu spółdzielców zapadła decyzja o budowie Domu Robotniczego. W planie uwzględniono propozycje miejscowych robotników, aby budynek był podobny do Domu Robotniczego w Wiedniu. 27 marca położono pierwszy kamień pod fundamenty – codziennie na budowie pracowały dziesiątki ochotników. W prasie pisano: „budowa została bardzo małym kosztem wykonana, ponieważ robotnicy sami dokładali wszelkich sił i jak mrówki koło budowy częstokroć bezpłatnie pracowali”. Poszło rzeczywiście ekspresowo – budynek oddano do użytku już w październiku, po pół roku. Był to pierwszy taki dom na całym Górnym Śląsku. W dniu otwarcia zorganizowano wiec na 4 tysiące osób.
„Dom Robotniczy w Stonawie ma restaurację z potrzebnymi do tejże lokalami na parterze, zaś na piętrze obszerną salę, która pomieścić może przeszło 1000 osób. Sala mieści obszerną scenę dla odgrywania przedstawień teatralnych. Na galerii umieszczony jest aparat do urządzania kinoteatru. Wszystkie lokale Domu Robotniczego mają dwojakie oświetlenie: gazowe i elektryczne. W Domu Robotniczym skupiają się organizacje: zawodowa, polityczna i oświatowa, w ich posiadaniu jest dosyć bogata biblioteka, kółko teatralne i własna muzyka” – jak pisano w „Kalendarzu Współdzielczym” z 1923 roku. Oczywiście nie wszystkie Domy Robotnicze były wyposażone tak „bogato”, ale gęsto oplotły one swą siecią całą tą część Śląska (i to kolejny fenomen nieporównywalny z żadnym regionem Polski). A na bazie tych domów powstawały późniejsze Domy PZKO, wokół których ogniskowało się życie lokalnych społeczności.
Na Gorola, wio!
Zaolzie skrywa więc wiele fenomenów. Nawet chyba i ten, że tamtejsza wizja polskości była dość specyficzna, odmienna od tej wyznawanej w Krakowie czy Warszawie: bardziej egalitarna, mocniej nastawiona na współpracę. Nawet zaolziańska Gorolija ma więc inne korzenie niż Podhale. I chyba nie grozi jej „podhalanizacja”, gdy górale podhalańscy stawiają się za wzór polskości (mniej oficjalnie: zbijania dutków). Warto o tym przekonać się na Gorolskim Święcie. „Ho! Ho! Ho! Na Gorola wio!”
Może Cię zainteresować: