Dorota Kobiela-Welchman, występująca jako DK Weichmann, to urodzona w 1978 r. w Bytomiu absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, artystka malarka i rysowniczka, która miłość do sztuki połączyła z miłością do filmu. Była scenarzystką i reżyserką filmów krótkometrażowych aż w 2017 roku nakręciła wspólnie z mężem, Anglikiem Hugh Welchmanem, pierwszy pełnometrażowy animowany techniką malarską film fabularny "Twój Vincent" o życiu Vincenta Van Gogha. Film był nominowany do Oscara i do Złotych Globów w kategorii Najlepszy pełnometrażowy film animowany. W podobnej technice małżeństwo Weichmannów nakręciło adaptację powieści Władysława Reymonta "Chłopi". Premiera odbyła się w październiku 2023 r. i okazał się wielkim hitem. Obejrzało go w Polsce w kinach do 17 grudnia 1,698,154 osób. Obraz został zgłoszony przez Polskę jako oficjalny kandydat w kategorii najlepszy film zagraniczny, ale również dystrybutor filmu w USA, firma Sony Pictures Classics, zgłosiła ten film do walki o nagrody Akademii Filmowej w pięciu innych kategoriach: najlepszy film, najlepszy film animowany, najlepszy scenariusz adaptowany, najlepsza muzyka (Łukasz L.U.C Rostkowski) i najlepsza piosenka oryginalna ("Koniec Lata"). Niestety "Chłopi" zostali pominięci przy wyborze filmów do tzw. short listy, co oznacza, że nie zostaną nominowani. Ogłoszenie listy nominacji do Oscara jest przewidziane na 23 stycznia 2024 r., a gala rozdania nagród odbędzie się 10 marca. (Interesujesz się Śląskiem? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)
DK Welchman za to jest nominowana w kategorii Film do Paszportów Polityki. Więcej: Paszporty Polityki 2023: Ludzie z Górnego Śląska mocni w muzycznych i filmowych kategoriach. Lista nominowanych
Rozmowa z DK Welchman
Urodziła się pani w Bytomiu. Czy z tego miasta wywodzi się pani rodzina?
Moja rodzina ma inne korzenie, moi dziadkowie ze strony mamy są z repatriacji ze wschodu. Babcia z Wilejki (miasto w granicach obecnej Białorusi - przyp. red.), dziadek z Tarnopola (miasto w Ukrainie - przyp. red.). Ze Wschodu zostali przewiezieni właśnie do Bytomia, mieszkali w śródmieściu, w kamienicy przy ul. Oświęcimskiej. Studiowali medycynę w Katowicach i pracowali jako lekarze. Moja mama urodziła się w Zabrzu, a ja - w Bytomiu. Jestem już drugim pokoleniem urodzonym na Śląsku. Ci dziadkowie mnie wychowywali.
Dziadkowie leczyli w Bytomiu?
Dziadek od strony mamy, Zbigniew Leszczyński (absolwent - rocznik 1958 - Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, specjalista I stopnia z medycyny przemysłowej, wieloletni pracownik Zakładu Lecznictwa Ambulatoryjnego w Bytomiu, zmarł w 2018 r. w wieku 86 lat - przyp. red.) pracował na różnych kopalniach. Często miał dyżury w kopalni jako lekarz zakładowy, górniczy. Nieraz zjeżdżał pod ziemię. Na co dzień pracował w przychodni. Babcia od strony mamy też była lekarką, ale później zrezygnowała z tej pracy, bo musiała zająć się domem, pracowała w sanepidzie. Z kolei dziadkowie od strony mojego ojca (z nimi nie utrzymywaliśmy bliskich kontaktów) mieszkali przy ul. Czarneckiego i również byli lekarzami - babcia dentystką, dziadek ginekologiem. Mój ojciec za to był chirurgiem.
To rzeczywiście cała rodzina lekarska, z obu stron.
Tak się zdarzyło. Dziadek Leszczyński był też lekarzem sportowym i zajmował się zdrowiem zawodników hokejowej drużyny Polonii Bytom. Pamiętam, że po meczach razem z moją "ciotką" Agatą, córką dziadków, która była tylko 4 lata starsza ode mnie i była dla mnie jak siostra, miałyśmy całe lodowisko dla siebie i jeździłyśmy na łyżwach. To jedno z moich najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa.
Gdzie się pani wychowywała w Bytomiu?
W kamienicy przy ul. Oświęcimskiej, u babci w domu.
Jakie ma pani wspomnienia z tego miejsca?
Och, cudowne, cudowne. Czasami gdy potrzebuję, że tak powiem, mentalnego wsparcia, które sobie sama muszę wywołać, to sobie przywołuję wspomnienia z Oświęcimskiej, bo tam było mi bardzo dobrze. Babcia była dla mnie cudowna, ale też miałam swój świat, swoje zabawy. Oczywiście było tam niesamowite podwórko, bo śląskie podwórka otoczone czerwoną cegłą są niesamowite. Myśmy siedziały na tym podwórku z innymi dziećmi. W moich wspomnieniach babcia kroi arbuza w lecie i woła nas z podwórka do kuchni, byśmy go zjadły. To mieszkanie miało wysoki sufit, było tam dużo przestrzeni. Nadal jest, bo ciągle jest własnością naszej rodziny i przyjeżdżam do niego, jak chcę iść na cmentarz odwiedzić grób babci. Pamiętam też piece kaflowe, chodziłam z babcią po węgiel do piwnicy. Bo to oczywiście były takie czasy, że kobiety zajmowały się wszystkim w domu, a dziadek po pracy musiał odpocząć, położyć nogi na krześle, włączyć telewizor. Ja towarzyszyłam babci non stop i moje wspomnienia wiążą się głównie z nią.
Jeździliście gdzieś na wakacje z miasta?
Tak, jeździliśmy "w górki" - tak mówiliśmy, ale to była oczywiście Wisła. Na osiedlu Kozińce w Wiśle znajomi dziadków mieli domek i z tych wakacyjnych wyjazdów też mam piękne wspomnienia. W sumie dzieciństwo spędziłam w Bytomiu i w Wiśle.
Gdzie pani chodziła do szkoły podstawowej?
Niedaleko domu dziadków, do "46" przy ul. Prusa (dziś im. Bractwa Kurkowego Grodu Bytomskiego - przyp. red.). W Bytomiu też chodziłam na zajęcia taneczne w Teatrze Śląskim, tam zaczęła się moja fascynacja teatrem tańca. Później zapisałam się na kółko plastyczne i po szkole podstawowej poszłam do Liceum Plastycznego w Katowicach. Potem się przyprowadziłam do Liceum Plastycznego do Warszawy.
No właśnie. Miała pani zaledwie 15 lat, gdy wyjechała sama do Warszawy. To był skok na głęboką wodę. Skąd taka odważna decyzja? Rodzice nie mieli obaw?
Ja nie czułam się dobrze w domu w tym czasie. Moi rodzice wrócili z Austrii, gdzie pracowali jako lekarze. Nie mogłam już mieszkać z babcią, jako już nastolatka musiałam mieszkać z nimi. Tata cały czas pracował, a mama urodziła moją siostrę, która zabierała całą jej uwagę. Z mamą miałam wtedy potworny konflikt (teraz już nie mam), bo ona była zazdrosna o babcię, o więź, jaką miałam z nią, a ja tęskniłam za babcią. Awantury były każdego dnia. Czułam, że nie mogę spędzić swoich najważniejszych, kształtujących lat w takiej sytuacji. Wiedziałam, że chcę się rozwijać działać. Mój tato, który był wspaniałym facetem, choć rzadko obecnym w domu, na szczęście rozumiał moją sytuację i powiedział, że będzie mnie wspierał w mojej decyzji wyjazdu do liceum do Warszawy. Poza tym kierunki w warszawskim liceum bardziej mi pasowały, bo o ile w Katowicach były kierunki typowo rzemieślnicze, to w Warszawie było wystawiennictwo, projektowanie graficzne, Ja już wiedziałam, że ciągnie mnie w stronę bardziej grafiki i projektowania niż rzemiosła czy rękodzieła.
Była pani chyba dojrzała jak na 15-latkę, skoro wiedziała pani już, co chce robić i jaką drogą pójść w życiu...
Tak, byłam dość zdeterminowana. Nawet uciekłam z domu i pojechałam do Warszawy rano pociągiem na egzaminy do liceum. Wróciłam wieczorem i dopiero wtedy powiedziałam o tej wyprawie rodzicom. To był dla nich szok. Mama się wściekła. Tata jednak powiedział wtedy święte dla mnie słowa, które pamiętam jak dziś, doceniające, że walczę o ważne dla mnie sprawy. Gen waleczności już wtedy miałam (śmiech). Czułam, że jak coś jest dla mnie właściwą drogą, to muszę zrobić wszystko, by nią pójść. Jak dziś wspominam tę 15-letnią Dorotę, to nie mogę się nadziwić: tyle energii, tyle odwagi. To nadal jest we mnie, ale niestety już nie w takim stopniu. To było dokładnie 30 lat temu, teraz sobie to uświadomiłam... Człowiek w ogóle nie myśli o sobie jako o kimś w średnim wieku.
Zamieszkała pani na stancji?
Nie, najpierw mieszkałam w bursie szkolnictwa artystycznego przy szkole. To był taki akademik dla uczniów różnych szkół artystycznych, nie tylko plastycznej, ale też baletowej, muzycznej. Dzieciaki były z różnych miast. Nie wydawało się to takie straszne, mieszkać daleko od domu, bo wszyscy inni uczniowie byli w takiej samej sytuacji jak ja. Dopiero po jakimś czasie zaczęłam wynajmować pokój, i tak już zostałam na dłużej w Warszawie.
Czyli artystyczną duszę odkryła pani w sobie dosyć wcześnie i postanowiła iść właśnie tą drogą. W jaki sposób w pani życiu pojawił się film?
Już właśnie w liceum. Najpierw po prostu uwielbiałam siedzieć w kinie studyjnym i chodziłam na zajęcia, na których oglądaliśmy filmy Tarkowskiego czy Bergmana i o nich rozmawialiśmy. W liceum plastycznym rozwinęłam się, bo jeszcze fotografia była mi strasznie bliska. Wiedziałam już, że bliżej mi jest do opowiadania historii niż do takiej czystej ekspresji artystycznej w postaci sztuki, malarstwa czy rzeźby. Oczywiście na Akademię Sztuk Pięknych poszłam na grafikę, bo ja zawsze tak z rozsądku wszystko robię. Wiedziałam, że się dostanę na wysokiej pozycji, że to najlepszy kierunek i że tam się najszybciej rozwinę. Wybrałam więc praktycznie. Pomyślałam, że nie będę zdawać na reżyserię, bo przecież tam mało kto się dostaje. Sporo moich kolegów poszło na animację i tak się zaczął romans Filmówki z ASP. Oni często mnie zapraszali, ja do nich jeździłam, oglądałam krótkie filmy, potem zaczęłam pracować przy ich filmach. I tak poszło...
Od krótkometrażowych filmów do "Twojego Vincenta", po którym zrobiło się o pani głośno. To był odjechany film pod względem artystycznym. Niczego takiego nie widzieliśmy, więc sporo się mówiło o "Vincencie".
Najśmieszniejsze, że ja w ogóle nie byłam na tym etapie świadomości co ja robię tak naprawdę, jak to jest ważne i co się dzieje z tym filmem. Dopiero teraz sobie myślę, że o Boże, myśmy wtedy mieli nominacje do Złotych Globów, do Oscarów. Wtedy nie przeżyłam tego tak jak powinnam. Może dlatego, że robienie tego pełnego metrażu było dla mnie tak niezwykłe i takie niespodziewane, bo nie było to coś, o czym ja marzyłam całe życie.