Projekt "Maria - Elżbieta - Aleksandra. Trzy I Damy II RP?" polega na zestawieniu żony Wojciecha Korfantego z Aleksandrą Piłsudską i Marią Piłsudską, a także na pokazaniu, że wszystkie trzy pierwsze Pierwsze Damy II RP były na swój sposób nieoczywiste, że to był wielki eksperyment. Zarówno w sensie oficjalnym, jak i osobistym dla każdej z tych trzech kobiet.
- Zależy mi na „wydobyciu" Elżbiety de domo Sprot Korfantowej na światło dzienne. Odtworzenie jej postaci poza stereotypowym wizerunkiem, wyciągnięcie jej nie tylko zza wielkiego cienia Wojciecha Korfantego, ale pokazanie jej kobiecej autonomii i wyrazistej śląskości – wyjaśnia dr Małgorzata Tkacz-Janik, pomysłodawczyni i kuratorka projektu. – Elżbieta Korfantowa chodziła w stroju śląskim i mówiła po śląsku, o czym mało kto wie. W moim projekcie zostało pokazane po raz pierwszy zdjęcie Elżbiety w stroju śląskim, dzięki wielkiej uprzejmości Barbary Szmatloch – dodaje dr Tkacz-Janik.
Więcej o projekcie: Elżbieta Korfantowa, jako pierwsza Pierwsza Dama Górnego Śląska, wychodzi z cienia słynnego męża. Inauguracja projektu "Maria - Elżbieta - Aleksandra. Trzy I Damy II RP?"
Strona internetowa projektu: instytutkorfantego.pl
Elżbieta
Korfanty, de domo Sprot
ur. 3 grudnia 1882 roku w Karbiu (Bytom),
zm. 8 stycznia 1966 w Katowicach.
Pierwsza Dama Górnego Śląska
Tekst: Barbara Szmatloch
Dobra żona męża korona?
Elżbieta Korfantowa.
Kobieta.
Był rok 1903, gdy dziennikarz wydawanego w Petersburgu tygodnika „Kraj” zobaczył w Zakopanem „młodziutką postać niewieścią, kształtną i wdzięczną, wpatrzoną w męża jak w obraz i wsłuchaną w każde jego słowo”. O czym wówczas marzyła ta postać? Najpewniej o długim i szczęśliwym życiu u boku ukochanego mężczyzny, w otoczeniu gromadki dzieci. A także o kościelnym ślubie, bo bez niego postrzegana była jak jakaś komunistka żyjąca w grzesznym związku.
Nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego, że historia właśnie wciągnęła ją w swoje tryby. Elżbieta Korfantowa, żona Wojciecha – śląskiego bożyca, posła do Reichstagu i Landtagu, polskiego komisarza plebiscytowego, dyktatora III powstania śląskiego, wicepremiera, kandydata na premiera RP, senatora, posła do Sejmu Śląskiego i Sejmu PR, właściciela wydawnictwa prasowego, opozycjonisty, więźnia twierdzy brzeskiej, prezesa Polskiego Stronnictwa Chrześcijańskiej Demokracji i Stronnictwa Pracy. Powstały o nim setki rozpraw i artykułów, wiele książek – w tym 3 biograficzne po polsku i 2 po niemiecku. Zamieszczono w nich także informacje o Elżbiecie, ale na ich podstawie trudno dziś scharakteryzować jej postać.
Kim była? Kobietą niezwykłą, czy tylko żoną niezwykłego człowieka? Jako jedyna z całej rodziny wróciła w 1946 r. do kraju. Wydawało jej się, że ma do czego. Przecież na Śląsku zostawiła nie tylko grób męża i syna, ale także spory majątek – willę w Katowicach przy ul. Powstańców 41, wydawnictwo „Polonia” przy ul. Sobieskiego 11 oraz zakopiańską willę „Elżbiecina” przy ul. Zamoyskiego 20. Nikt nie zdołał jej przekonać, by została na Zachodzie. Niestety, podróż do Polski okazała się wojażem w jedną stronę.
Sporna data urodzenia
Mieszkająca w Dallas synowa Elżbiety Korfantowej Eugenia (1913-2006) twierdziła, że jej teściowa urodziła się w 1886 roku i miała 16 lat, gdy wyszła za mąż. Natomiast żyjąca w Bostonie jej wnuczka Maria Rupp (1930-2023) uważała, że babcia urodziła się w roku 1885. Na katowickim cmentarzu przy ul. Francuskiej stoi okazały grobowiec Wojciecha Korfantego. Z boku widać tylko dwa imiona: Witold i Elżbieta. Dopiero z dokumentacji katowickiego Urzędu Stanu Cywilnego wynika, że Elżbieta Sprott urodziła się 3 grudnia 1882 r., a zmarła 8 stycznia 1966 r. Próbując się odmłodzić, nawet najbliższą rodzinę wprowadziła w błąd. I prawie jej się udało. Urodziła się w Bytomiu Karbiu jako córka sztygara Piotra Sprotta i jego żony Pauliny. dorastała w otoczeniu trzech sióstr i braci bliźniaków. Jej ojczystym językiem była śląska gwara, choć już jako Korfantowa posługiwała się literacką polszczyzną. Znała też dobrze język niemiecki. Gdy poznała Wojciecha, on był już dojrzałym mężczyzną z bagażem doświadczeń politycznych. Ona zaś, miłą i przystojną ekspedientką pracującą w bytomskim domu towarowym braci Barasch. Zarówno w archiwalnych dokumentach, jak i współczesnych publikacjach, spotykamy pisownię jej panieńskiego nazwiska jako Sprott, Sprot i Szprot.
Jaki był początek tej miłości, pozostanie tajemnicą. Wiadomo natomiast, że Wojciech Korfanty podobał się kobietom i często pisano o nim jako o przystojnym, młodym blondynie. Ślub Elżbiety i 30-letniego Wojciecha zaplanowano według norm przyjętych na ziemiach pruskich – najpierw cywilny w urzędzie, a potem kościelny. Ślub cywilny został zawarty 30 czerwca 1903 r. w Bytomiu, a termin ślubu kościelnego wyznaczono na 1 lipca w kościele Trójcy Przenajświętszej. Jednak w przeddzień uroczystości proboszcz, ks. radca Reinhold Schirmeisen oświadczył Korfantemu, że kilku księży zaprotestowało przeciw jego ślubowi kościelnemu. Zgodnie z ich decyzją, mógł on otrzymać tylko ślub cichy, bez organów, śpiewu i gorejących na ołtarzu świec. I wyłącznie pod warunkiem, że przeprosi niemieckich duchownych, których atakował w „Górnoślązaku” oraz w broszurze „Precz z Centrum”. Partia Centrum starała się kształtować Górnoślązaków na Prusaków mówiących po polsku, a działający w niej księża nie udzielali rozgrzeszenia wiernym, którzy
głosowali na polskich posłów. Ale taka ceremonia nie wchodziła w rachubę, gdyż Korfanty straciłby wtedy autorytet w oczach katolickiego ludu. Odmówił.
Grzeszny związek?
Wtedy po raz pierwszy w życie Elżbiety wtargnęła polityka. Można sobie wyobrazić, jaka konsternacja nastąpiła w domu narzeczonej, gdy Korfanty zakomunikował rodzinie stanowisko kleru. Wesele przygotowane, goście sproszeni, ślubna suknia gotowa. Korfanty odwołał się zaraz do biskupa wrocławskiego kardynała Georga Koppa, ale ten w wymijającej odpowiedzi, poparł stanowisko proboszcza. Sprawa nabrała rozgłosu. O kłopotach Korfantego pisały wszystkie polskie dzienniki, zaś centrowi księża grzmieli z ambon, że pozostaje on w grzesznym związku. Dla Korfantego była to jeszcze jedna walka polityczna, dla Elżbiety zaś hańba i zgryzota.
Pod koniec lipca narzeczeni wyjechali do Krakowa. By udzielono im ślubu, potrzebny był domicyl, czyli co najmniej 3-miesięczny okres zamieszkania na terenie parafii. Narzeczeni wynajęli więc, oddzielne oczywiście, mieszkania. Ale pierwsze zapowiedzi nie padły, bo biskup krakowski kard. Jan Puzyna udzielenia ślubu zakazał. Zasugerowano Korfantemu, by udał się na Bielany do klasztoru oo. Kamedułów, gdzie przebywał kardynał. Po latach tak
wspominał to spotkanie: „Byłem przygnębiony i serce mi biło na myśl, że kardynała
nie zdołam przekonać i ubłagać. Dojeżdżam do bram klasztoru i pociągam dzwon u furty.
Narzeczona zostaje tymczasem przed bramą, bo noga kobieca progu kamedułów przestąpić nie może. Braciszek prowadzi mnie do dużego pokoju. Czekam, czekam i czekam. Cisza grobowa. Nareszcie wchodzi olbrzymia postać w purpurach. Twarz blada, twarz ascety… Rozlega się głos twardy: Czego pan chcesz odemnie? Zacząłem przedstawiać swoją sprawę. Przerywa i mówi: Wracaj pan do siebie, spełnij pan żądane warunki. Jeden Bóg na niebie i jeden Kościół na ziemi… Zostałem sam. Zwarłem pięści, aż paznokcie mi się wbiły w ciało, zacisnąłem zęby i wyszedłem. Narzeczona moja, która przez godzinę czekała u furty klasztoru, przechodziła męki Tantala. Nie pytała mnie o wynik wizyty. Z oczu wszystko mi wyczytała. Milcząc, wróciliśmy do Krakowa”.
Sprawa wyglądała beznadziejnie, ale niespodziewanie o szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść Korfantego. Zbuntowali się polscy księża, bo nie chodziło tu już o sprawy kościelne, ale o politykę. Znawcy prawa kanonicznego oficjalnie poparli Korfantego, a ks. Władysław Mikulski, proboszcz parafii św. Krzyża w Krakowie oświadczył, że młodej parze ślubu udzieli. Obiecał w jedną niedzielę wygłosić dwie zapowiedzi. Wypowiedział je zaś tak cicho, że nikt w kościele nie zrozumiał, o kogo chodzi. Wszystko trzymano w wielkiej tajemnicy. Do czasu.
W dniu ślubu wiedział już o nim cały Kraków. Tłumy wypełniły szczelnie plac przed świątynią. Były kwiaty, pieśni, okrzyki i… strach, by w ostatniej chwili nie wynikła jakaś nowa przeszkoda. Wreszcie młoda para zbliżyła się do ołtarza. Ks. Mikulski w pośpiechu złączył ich dłonie stułą. Nareszcie przed Bogiem byli małżeństwem. Młoda para wróciła do Katowic, a kardynał Kopp starał się w Rzymie o unieważnienie tego małżeństwa. Na fortepianie w salonie domu przy ul. Powstańców stało oprawione w ramkę osobiste błogosławieństwo papieża Piusa X. Nadeszło ono po tym, jak biskupi niemieccy ogłosili, że ślub jest nieważny, a oczekiwane dziecko będzie uznane za nieślubne. Ślub odbył się 5 października 1903 r., a pierwsza córka urodziła się 7 września 1904 r. Z moralnego punktu widzenia, nie można było młodej parze niczego zarzucić, a papieskie błogosławieństwo zakończyło sprawę. Czy jednak zrekompensowało to Elżbiecie wszystkie upokorzenia, jakich doznała?
Młoda para wynajęła mieszkanie w Katowicach, gdzie przyszły na świat dzieci Halżka, Zbigniew i Maria. Potem rodzina zamieszkała w Bytomiu i tam urodził się Witold. W 1912 r. miała miejsce przeprowadzka do Berlina-Charlottenburga. Korfanty pracował tam do 1918 r. jako korespondent. Zarówno na Śląsku, jak i w Berlinie, a później w Poznaniu, rodzina żyła bardzo skromnie. Wojciech próbował ratować familijny budżet poprzez założenie firm handlujących węglem, drewnem czy nieruchomościami. Biznesy nie powiodły się. Został mu tylko niewielki dochód z działalności wydawniczej, a Elżbieta była jedną z wielu drobnych udziałowczyń jego bankrutujących gazet. Wojciecha nie było wówczas stać nawet na bilet kolejowy, by mógł odwiedzić rodziców w Sadzawkach.
Żona śląskiego bożyca
W Berlinie przetrwali I wojnę światową. Wraz z jej zakończeniem stary porządek legł w gruzach. Słabość Niemiec należało niezwłocznie wykorzystać dla odbudowy Polski i uwolnienia Śląska spod niemieckiego jarzma. Gdy w Niemczech wybuchła rewolucja, cała rodzina przeniosła się do Poznania. Korfanty wygłosił tam kilka płomiennych przemówień, podpisał się pod kilkoma odezwami i wyjechał do Warszawy, gdzie powitano go jak męża opatrznościowego. Ale w Warszawie od kilku dni przebywał już Józef Piłsudski…
Korfanty, noszony na rękach „Wielki Książę Poznański” miał niebawem cudem
ujść z życiem przed strzałem skierowanym w jego kierunku. Wrócił na Górny Śląsk.
Przygotowywał powstania śląskie, równocześnie starając się zapobiec ich wybuchowi. Nigdy nie był zwolennikiem przelewania krwi, lecz pertraktacji i układów. Żona
z dziećmi przebywała w Poznaniu, a Wojciech mieszkał w Polskim Komisariacie Plebiscytowym w Bytomiu, w Sosnowcu i w Szopienicach. Elżbieta na pewno wiedziała o organizowanych na męża zamachach, o buncie Grupy Wschód który sprowokował
Michał Grażyński. Stłumiony on został przez wierny Korfantemu oddział szturmowo-
-bojowy marynarzy kapitana Roberta Oszka, ale krakowskie gazety informowały, że
Korfanty został zabity. A on, zamiast postawić zdrajców przed sądem polowym, rozkazał im tylko opuścić teren Śląska. Musiała też słyszeć o wyznaczeniu przez Niemców wysokiej nagrody pieniężnej za głowę męża.
Po przyłączeniu części Górnego Śląska do Polski Korfantowie wynajęli w Katowicach mieszkanie, by niebawem przeprowadzić się do zakupionej przez Wojciecha willi przy ul. Powstańców. Nareszcie było ich na to stać. I nie tylko na to. Także na wydawnictwo i dziennik „Polonia”, dom w Zakopanem oraz służbę. W swym domu Elżbieta
i Wojciech Korfantowie podejmowali wielu znamienitych gości – polityków, artystów
i przyjaciół. A jednym z pierwszych był Ignacy Paderewski, który 20 listopada 1924 r. zawitał do Katowic. Po obiedzie Górnoślązaczki w ludowych strojach wręczyły państwu Paderewskim bukiet z napisem na szarfie „Wiernemu Synowi Ojczyzny i Orędownikowi Śląska”.
Korfanty odrzucił propozycję objęcia stanowiska wojewody śląskiego i próbował zrobić
polityczną karierę w Warszawie. Dwukrotnie miał zostać premierem, ale marszałek Piłsudski stanowczo się temu sprzeciwił. Korfanty wrócił na Śląsk. Był posłem Sejmu Śląskiego i zajął się polonizacją górnośląskiego przemysłu. Został prezesem Rady Nadzorczej Banku Śląskiego o kapitale polsko-francuskim, prezesem Rady Nadzorczej Skarbofermu dzierżawiącego największe kopalnie i wielu pomniejszych, ale znaczących firm. No i mógł wreszcie spełnić swoje największe marzenie: założyć gazetę, Tak powstał dziennik „Polonia”.
Dobrze zarabiał, ale też dużo wydawał, więc zaciągał pożyczki nie tylko w polskich bankach, za co później stanął przed sądem marszałkowskim. Winy nie udowodniono, ale niesmak pozostał. Elżbieta była wtedy panią domu. Miała służące i kucharki, sama prowadziła samochód, co było wówczas dużą ekstrawagancją. Jej małżonek miał do dyspozycji szofera, który dla wygody pracodawcy zamieszkał na terenie posesji. Synowie Zbigniew i Witold mieli swoje auta i sami nimi jeździli.
Po przewrocie majowym w życiu Elżbiety znów pojawiło się nazwisko Grażyńskiego, który po dokonaniu zamachu na jej męża opuścił Śląsk. Tym razem został wojewodą śląskim. Skończyły się pieniądze, bo konfiskowana przez cenzurę gazeta przynosiła straty. Na zebrania Katolickiego Związku Towarzystw Polek którego Elżbieta została prezeską, przywdziewała śląski, ludowy strój. Już nie czekała na powrót męża z Berlina, Warszawy czy Poznania, ale z więzienia. Gdy wrócił zgorzkniały, sponiewierany, odarty ze złudzeń i wiary w Polskę uczciwą i sprawiedliwą, z poczuciem krzywdy usiłował żyć dalej. Oparcia szukał u żony, synów, ale także wśród śląskiego ludu.
Na pewno jedną z radośniejszych chwil w życiu Elżbiety-żony były Srebrne Gody, czyli „25 rocznica pożycia małżeńskiego Wojciechostwa Korfantych”. „Srebrne Gody Wojciechostwa Korfantych stały się uroczystością obejmującą cały Śląsk. W siedemdziesięciu kilku kościołach odbyły się nabożeństwa na intencję i za pomyślność tej pary jubilatów działaczów, której Śląsk ma tyle do zawdzięczenia” – można przeczytać na pierwszej stronie „Polonii” z 5 października 1928 roku. Eugenia, wspominając swoją teściową, zawsze używała słowa „matka”. - Matka była wierną towarzyszką swego męża. Bardzo mu pomagała w pracy, choć trzymała się na uboczu. Była bardzo dobrą gospodynią. W niedzielę spotykaliśmy się na mszy świętej w kościele Mariackim. Potem szliśmy na obiad na ul. Powstańców. Po obiedzie matka przeważnie jechała na zebrania Koła Polek, gdzie była prezeską. Była bardzo elegancka, dbała o siebie. Nie wyglądała na swoje lata – opowiadała.
W trzeciej kadencji Sejmu Śląskiego została wybrana na posłankę, o jej pracy
wiemy na razie niewiele. Weszła też w skład zarządu PCK. I tylko ona sama mogłaby
nam powiedzieć, czy działała z indywidulanych pobudek, czy raczej nie wypadało
inaczej przy takim mężu. Pamiętający ją członkowie rodziny i znajomi skłaniali się
jednak ku tej drugiej opinii, na co warto wziąć dziś poprawkę i zobaczyć w tym raczej
kulturowy stereotyp. Opinia o pierwszych damach często bywa dla nich krzywdząca.
W cieniu męża
Elżbieta Korfantowa zarządzała domem, opiekowała się dziećmi i towarzyszyła mężowi podczas wielu imprez i uroczystości, takich jak r Biegi Przełajowe o Puchar Wędrowny „Polonii”. W 1929 r. po raz pierwszy na starcie stanęły lekkoatletki, a w następnym, V biegu, wśród kobiet wygrała urodzona w Rudzie Śląskiej Gertruda Kilosówna, późniejsza uczestniczka biegu finałowego na 800 m podczas IX Letnich Igrzysk Olimpijskich w Amsterdamie. W 1930 r. „wszyscy przywitali posła Korfantego z małżonką na czele”, a na starcie pojawili się Janusz Kusociński i Bronisław Czech. Zwyciężył Kusociński, który dwa lata później na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles zdobył złoty medal w biegu na 10 tysięcy metrów.
Zawsze była poważna i elegancka – w kapeluszu, rękawiczkach, butach na wysokich obcasach i płaszczu z futrzanym kołnierzem. Hanna Tarnowska, siostra synowej Wojciecha Korfantego Eugenii opowiadała, że podczas powrotu z jakiegoś wiecu politycznego z Pszczyny do Katowic, Elżbieta, niezadowolona z jego przebiegu zwróciła na to uwagę swemu mężowi. Nie znoszący sprzeciwu Wojciech Korfanty kazał szoferowi zatrzymać samochód, a małżonce iść do domu pieszo. Wysiadła na prowadzącej przez las szosie. Gdy jadący z nimi redaktor „Polonii” Bolesław Palędzki chciał jej towarzyszyć, bezwzględny małżonek nie pozwolił mu na to, przypominając, że jest on tylko do jego dyspozycji. Dopiero po przyjeździe do domu Korfanty zezwolił Palędzkiemu wrócić po Elżbietę. Ta jednak dotarła już do Katowic zatrzymanym przez siebie na szosie samochodem.
Pozorny spokój w rodzinie Korfantych zakłóciła wizyta nadinspektora policji z poufną informacją o nakazie aresztowania Wojciecha. W sprawiedliwość polskich sądów już nie wierzył, pozostawała więc ucieczka. Legalnie przekroczył granicę Czechosłowacji, a sanacyjna propaganda wieszała na nim psy. Wydawnictwem „Polonia” kierowali synowie, a żona przyjeżdżała do Wojciecha na kilkudniowe odwiedziny, zabierając ze sobą córki i wnuki. Małżonkowie wyjeżdżali też razem do wód. Potem Elżbiecie przyszło pochować syna Witolda. Jakże musiała czuć się samotna, gdy nie było wówczas przy niej męża, któremu w obliczu tragedii rodzinnej odmówiono prawa wjazdu do kraju.
Gdy wybuch II wojny światowej był już tylko kwestią czasu, Wojciech, mimo niebezpieczeństwa i obawy przed szykanami ze strony państwa polskiego, wrócił do kraju. Z fałszywym paszportem 28 kwietnia 1939 r. przekroczył próg domu. Już 29 kwietnia po południu został aresztowany. Żona nawet nie mogła się z nim pożegnać. Doczekała się powrotu męża na pół dnia i jedną noc… Przewieziono go do Warszawy i bez aktu oskarżenia osadzono w mokotowskim więzieniu. Gdy był już wrakiem człowieka, po prawie trzech miesiącach, wypuszczono ledwie słaniającego się na nogach Korfantego na wolność. Umieszczono go w szpitalu, gdzie poddany został operacji. Elżbieta, choć bezsilna, była blisko męża. Nikt niczego już jej nie zabraniał. Wojciech Korfanty zmarł 17 sierpnia 1939 r. Za jego trumną Elżbieta szła z synem Zbigniewem.
Ucieczka donikąd
Było oczywiste, że ci, którym Wojciech Korfanty odebrał Górny Śląsk, nie zostawią w spokoju jego rodziny. Wraz z córką Marią Ullman i jej synem Wojciechem, wnuczkami Teresą i Marią Rupp oraz synową Eugenią i jej synami Wojciechem i Feliksem, Elżbieta wyjechała do Warszawy. Syn Zbigniew i córka Halżka Rupp zostali w Katowicach i jeszcze przez kilka dni wydawali „Polonię”. Spotkali się wszyscy w Miedzeszynie i 7 września postanowili uciekać na wschód. Podróżowali trzema samochodami. W majątku pod Dubnem spotkali się z gen. Władysławem Sikorskim, który poinformował ich o klęsce Polski. Kobiety z dziećmi zatrzymały się pod Równem. Spali na sianie w leśniczówce. Do wsi szło się godzinę. Na drugi dzień kobiety wyszły na dwór by poszukać czegoś do jedzenia i nazbierać w lesie drzewa. Ale natknęły się na rosyjskich żołnierzy. Był 17 września… Uciekając przed Niemcami, wpadły w ręce bolszewików. Zostali tam sześć tygodni bez jakiegokolwiek kontaktu ze światem. We wsi żebrali o mleko. W listopadzie podjęli próbę powrotu do Warszawy. Jednak wszystkie mosty były spalone. Elżbieta miała przy sobie złotą papierośnicę i w zamian za nią ktoś zgodził się przewieźć ich łódką przez rzekę. Ale gdy zobaczył małe dzieci, wycofał się. Przechodzili więc po kładce przez Bug na stronę niemiecką. Bliźniacy mieli niespełna trzy lata i ich matka Eugenia, by mieć wolne ręce, przywiązała sobie dwie walizki do pleców. Kładka była tak wąska, że nie mogła trzymać chłopców za ręce. Prowadziła ich więc przed sobą modląc się, by który się nie poślizgnął. A oni krzyczeli ze strachu. Potem, towarowymi pociągami, przez trzy dni, jechali do Warszawy. Do lutego 1940 r. mieszkali przy ul. Senatorskiej 10. Następnie rozdzielili się i pociągami dojechali do Krakowa, a stamtąd do Wiednia. Później do Rzymu, gdzie dostali wreszcie fałszywe paszporty, a wreszcie do Francji. Zamieszkali w Paryżu, a następnie z grupą rodzin członków rządu w majątku pod Angers.
Niemcy podążali za nimi krok w krok. Gdy zajęli Francję, trzeba było uciekać dalej. W końcu udało im się przekonać kapitana, który przewoził bydło, by przetransportował ich do Anglii. Statek wypływał z Arcachon i zmierzał do Liverpoolu. Ale wielkie zagrożenie stwarzały niemieckie łodzie podwodne. Gdy w łódkach podpływali do statku okazało się, że na pokład mogą wejść tylko obywatele brytyjscy. Musieli wrócić na ląd, co ostatecznie uratowało im życie, bo statek zatonął. Potem towarowym statkiem belgijskim płynęli przez 10 dni. Dorośli dostawali dziennie szklankę wody i kromkę chleba, dzieci nieco obfitszy posiłek. W Anglii skierowano ich do obozu. Wydostali się stamtąd przy pomocy polskiego konsulatu i zamieszkali w londyńskim hotelu. Na wieść o tym, że żony polskich generałów z dziećmi zostaną wywiezione „Batorym” do Kanady, by uciec jak najdalej od Niemców, na statek wsiedli synowa Eugenia z bliźniakami, Maria Ullman z synem i obie córki Halżki Rupp. Dotarli do Montrealu. Elżbieta z córką Halżką nie opuściły Anglii i mieszkały w Londynie. Elżbieta była członkinią Rady Narodowej przy Rządzie Polskim na Obczyźnie, w której reprezentowała Górny Śląsk. Przeżyła bombardowanie miasta nocując w piwnicach.
W 1946 r. wróciła do Katowic jako jedyna z rodziny Korfantych. - To była jej decyzja - mówiła synowa Eugenia. Elżbieta zamieszkała ze swoimi siostrami Julianną Golusową (jej mąż był lekarzem operującym w 1939 r. Korfantego) i Otylią Lewandowiczową (mąż adwokat był przez jakiś czas sekretarzem Wojciecha) w Katowicach przy ul. Szafranka 9 (dziś mieści się tam Muzeum Historii Katowic). Przebywała też ponad dwa lata u swego brata Pawła Sprotta (byłego więźnia obozów koncentracyjnych w Dachau i Sachsenhausen), który mieszkał przy ul. Kopernika 32 i prowadził skład żelaza. Brat przeżył swą siostrę o dwa lata – zmarł w 1968 r., w dniu swych 80. urodzin, przy stoliku w kawiarni „Kryształowa” (dawniej Otto). O śmierci tej mówiło się wiele w Katowicach ze względu na jej niecodzienne okoliczności. Jako że w kawiarni były wtedy wahadłowe drzwi, trzeba było wyjmować szyby z okien, by wynieść zmarłego na zewnątrz.
Renta specjalna
We wrześniu 1939 r., pozostawiony przez rodzinę Korfantych dom zajęli Niemcy. Całe wyposażenie wywieziono prawdopodobnie do Berlina (książki, które dziś znajdują się w Bibliotece Śląskiej jako Księgozbiór Wojciecha Korfantego, pochodzą z zakopiańskiej willi „Elżbiecina”). Po powrocie Elżbieta willę przy ul. Powstańców sprzedała przedsiębiorstwu robót górniczych za śmiesznie niską kwotę. Została do tego zmuszona, a wypłatę pieniędzy rozłożono na długie lata. Gdy i to okazało się fikcją, napisała list: „do rąk własnych ministra górnictwa Jana Mitręgi w Katowicach: Jako wdowa po śp. Wojciechu Korfantym, zwracam się z całym zaufaniem do Obywatela Ministra o ustalenie rzetelnej ceny …”. Jednak nie doczekała się żadnej odpowiedzi.
W 1963 r. dom został przejęty przez skarb państwa i przeszedł na własność gminy Katowice. Obecnie znajduje się w nim przedszkole. Podczas przeprowadzanego w 1992 r. remontu „w murze budynku” odnaleziono skrytkę. Był w niej pistolet CZ model 27 nr 241813 kaliber 7,65 z dwoma zapasowymi magazynkami. Czy Elżbieta wiedziała o tej ostatniej desce ratunku?
Korfantowa po powrocie do Polski początkowo była na utrzymaniu rodziny. Samotna, wyczekiwała wizyt dawnych znajomych. - Odwiedzałam ją od czasu do czasu. Poprosiła mnie kiedyś, bym pojechała do Zakopanego i przywiozła z „Elżbieciny” dwa obrazy. Zaopatrzona w upoważnienie z jej podpisem załatwiłam sprawę, ale w drodze powrotnej wstąpiłam do prof. Karola Estreichera prosząc, by ocenił wartość obrazów. Profesor zainteresował się zaraz losem pani Elżbiety. Poradził, by wystąpić do premiera Józefa Cyrankiewicza o przyznanie jej emerytury dla zasłużonych. Potem pośredniczył w załatwianiu formalności. Korfantowa pieniądze dostała. Zaś co do obrazów okazało się, że nie były to oryginały – wspominała mieszkająca w Warszawie córka przyjaciółki Elżbiety Korfantowej Krystyna Bekkerowa.
Czym zajmowała się Elżbieta Korfantowa po przyjeździe do Katowic? Ci, którzy ją znali stwierdzali zgodnie, że godnie nosiła nazwisko męża. Podobno na nic się nie skarżyła. Przez cały czas miała listowny (acz ocenzurowany) kontakt z rodziną. Sama jednak nie prowadziła korespondencji, zawsze robił to ktoś inny. Hołubiona przez najbliższych, żyła spokojnie i bezbarwnie. Nie angażowała się w żadną politykę, a władze zdawały się o niej zapomnieć. Chyba rzeczywiście nie stanowiła dla „nowej Polski” żadnego zagrożenia. Komentując sytuację polityczną i gospodarczą w kraju, ograniczała się do stwierdzenia, że jest okropnie. Stworzyła sobie swój mały świat zamknięty w kręgu rodziny i dawnych przyjaciółek. Często widywano ją też podczas nabożeństw w kościele Mariackim. Była bardzo religijna. Po wojnie jeździła do Zakopanego do willi „Elżbiecina”. Po 1957 r. Urząd Miejski sprzedał część parceli i przydzielił tam lokatorom mieszkania komunalne. Ostatecznie, przed paroma laty, rodzina otrzymała za willę odszkodowanie. Półtora roku
przed śmiercią Elżbieta złamała nogę i odtąd jeździła na wózku inwalidzkim. Gdy w domu pojawił się telewizor, ostentacyjnie go ignorowała. Kiedy wjeżdżała do pokoju z telewizorem, ustawiała wózek tyłem do niego. Trudno dociec, czy chodziło o to, że teraz nie ona, ale odbiornik zajął centralną pozycję w rodzinie, czy może po prostu nie lubiła tej państwowej telewizji?
Zmarła 8 stycznia 1966 r. w domu przy ul. Szafranka. Miała wylew krwi do mózgu. Pochowana została w mogile męża. Śląska prasa w zasadzie nie zauważyła śmierci
Elżbiety Korfantowej. 11 stycznia 1966 r. w „Dzienniku Zachodnim” na str. 2, w kąciku sportowym umieszczono nekrolog: „Dnia 8 stycznia 1966 r. zmarła śp. Elżbieta ze
Sprotów Korfantowa, wdowa po śp. Wojciechu Korfantym. Pogrzeb odbędzie się
w środę 12 I br. o godz. 10.00 z domu żałoby przy ul. Szafranka 9”. W dwutygodniku
„Poglądy” (15-28 lutego 1966 r.) zamieszczono trzywierszową informację, że „8 stycznia zmarła w Katowicach Elżbieta ze Sprotów Korfantowa, wdowa po Wojciechu Korfantym”.
Gdyby żyła dziś
Jak odnajdywałaby się Elżbieta jako kobieta dzisiaj? Załóżmy, że młodość upłynęłaby Sprottównie w tradycyjnym, ale postępowym domu. Nie chciałaby zostać księżniczką, raczej słynną uczoną, pisarką, może opiekunką ludzi chorych lub dyskryminowanych. Chyba nie chodziłaby ani równie często jak siostry na randki, ani z braćmi na heavymetalowe koncerty. Wybierałaby samotne spacery po parku, albo spotkania oazowe, bo jako osoba bardzo religijna, dużo czasu poświęcałaby własnym rozmyślaniom. Z pewnością nie prowokowałaby wyglądem – tatuażami, ostrym makijażem, czy seksownym strojem.
Jako katoliczka, ślub zawarłaby tylko w przypadku wielkiej miłości i pewności co do szacunku i uczciwości ze strony partnera. Dbałaby jednak o równouprawnienie, a nawet pewną przewagę praw kobiet. W sytuacji zdrady albo defraudacji wspólnego majątku, nie zawahałaby się opuścić męża, rozwieść z przytupem. W politykę może by i poszła, ale z myślą, że należy robić coś pożytecznego dla innych. Wszystko – program wyborczy, afisze, współpracownicy, a przede wszystkim ona – musiałoby być pod każdym względem doskonale przygotowane. Gdyby została naukowczynią kolekcjonowałaby tytuły naukowe. I tylko nauce mogłaby oddać się bez reszty, nie dbając o własne dobro, może trochę o sławę. Ze względu na swój charakter i osiągnięcia, czegokolwiek by się nie podjęła zapewne nie pozostałaby postacią anonimową. Prawdziwa Elżbieta dobrze zapamiętała, iż prapradziadek, polityczny działacz opozycji, był nie tylko szykanowany przez prokuraturę, ale także fizycznie atakowany przez swych przeciwników. Dlatego współczesna Elka na pewno znałaby techniki samoobrony, o czym wiedzieliby tylko najbliżsi. Tamta Korfantowa nigdy nikomu nie pozwalała zaglądać do swojej torebki, dlaczego – możemy się tylko domyślać. Może nosiła tam broń? Dziś jako Ślązaczka być może najszczęśliwsza byłaby, gdyby udało się jej opracować lekarstwo na raka. Na pewno godnie nosiłaby także swoje panieńskie nazwisko. Elżbieta Sprott-Korfanty to byłby jej wybór i indywidualny szyld.
Może Cię zainteresować: