Wraz z nowym rokiem rozgorzała dyskusja o utworzeniu na terenie aglomeracji śląsko-zagłębiowskiej megamiasta. Uczestniczące w niej osoby, niezależnie od swojego stosunku do takiego pomysłu, zgadzają się raczej co do tego, że rozwiązanie polegające na powołaniu struktury administracyjnej o nazwie Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia (GZM), a przede wszystkim jej funkcjonowanie w dotychczasowej formule, uległo wyczerpaniu. Należy więc, jak przekonują, szukać nowych rozwiązań z myślą o przyszłości tego projektu.
Wcześniejsze głosy w dyskusji o przyszłości Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii:
- Młodzi ludzie najważniejszym wyzwaniem GZM. Wolą Kraków i Warszawę od Górnego Śląska?
- Czytelnik Ślązaga stawia diagnozę i odpowiada, dlaczego, jego zdaniem, mało kto na Górnym Śląsku, czy ściślej w Katowicach, chce zostać
Ale co jeśli wyczerpała się nie dotychczasowa formuła GZM, lecz metropolitalny model rozwoju miast, z którego ten projekt wyrasta?
Jest alternatywa dla megamiasta
Metropolia, patrząc szerzej, od konurbacji górnośląskiej zamieszkałej przez ponad 2 miliony ludzi po 10-milionowe megamiasta w Afryce, Azji i Ameryce Południowej, jest wyrazem ekonomicznej globalizacji, która zdominowała trzy ostatnie dekady dwudziestego wieku. Obecnie taki model globalizacji jest jednak powszechnie kontestowany. Nie tylko dlatego, że uległ kompromitacji etycznej i ekologicznej, ale również dlatego, że dostarcza on żyjącym w nim ludziom coraz mniej radości, a młodym pokoleniom przynosi marne perspektywy na przyszłość. Warto więc zapytać, czy rozwój GZM według takiego wzorca ma jakikolwiek sens.
Takie pytanie w żaden sposób nie oznacza kwestionowania racji bytu tego związku. Wręcz przeciwnie. Poszerzenie zakresu kompetencji GZM to krok w dobrą stronę. Ale tylko wtedy, gdy prowadzi ono do uwspólnienia, a poprzez nie – usprawnienia infrastruktury technicznej śląsko-zagłębiowskich miast i możliwych dzięki niej usług publicznych. W przypadku transportu publicznego, sieci velostrad, czy spalarni śmieci, o bardziej ambitnych projektach, takich jak samowystarczalność energetyczna czy (dlaczego nikt o tym jeszcze nie mówi?) suwerenność żywieniowa, silniejszy i zdemokratyzowany GZM może przynieść mieszkańcom wszystkich naszych miast lepszą jakość życia. Nawet jeśli wiązałoby się to z uszczupleniem kompetencji włodarzy poszczególnych gmin.
Ale błędnym i nieznajdującym potwierdzenia w empirii jest przekonanie, że klucz do takiego uwspólnienia leży w megamieście. Logika miejskich dóbr wspólnych rządzi się innymi prawami, o czym kilka miesięcy temu dyskutowaliśmy w Fabryce Pełnej Życia z kilkoma wiodącymi polskimi ekonomistami, socjolożkami, antropologami, przedstawicielkami ruchów miejskich i projektantami nowych technologii. Więcej: fabrykapelnazycia.eu Jeżeli więc włodarze naszych miast nie potrafią się ze sobą porozumieć w kwestii ustanawiania i utrzymywania tego typu dóbr, bo pilnują jedynie własnego interesu i nie widzą, że nie jest to w interesie mieszkanek rządzonej przez nich gminy i całej metropolii, to warto zastanowić się, czy w wyborach samorządowych wybieramy właściwe osoby i czego powinniśmy od nich oczekiwać jako obywatele i obywatelki, zamiast tworzyć megamiasto o nazwie Katowice lub innej.
Dyskusja o przyszłości GZM może wprawiać w zniecierpliwienie i jest chyba niespecjalnie ciekawa przede wszystkim dlatego, że to tej pory nie usłyszeliśmy w niej wiele o alternatywnych modelach rozwoju, pochodzących z innych podejść do ekonomii i modeli zarządzania instytucjami niż te, jakie zdominowały polskie przedsiębiorstwa, uczelnie i urzędy po 89 roku. Jak gdyby ten szablon metropolitalny był horyzontem, poza który nie da się wyjść, gdy mowa o nowoczesnym ekologicznym mieście. To z tego szablonu bierze się przekonanie wyrażone niedawno przez Przewodniczącego GZM Kazimierza Karolczaka: „Im szybciej Katowice staną się większe, tym lepiej dla wszystkich, którzy żyją wokół Katowic”.
Ale to wcale nie musi być prawda i mówię to jako mieszkaniec Mysłowic, miasta, którego zapaść w ostatnich latach przyspieszyła jeszcze bardziej. Jeśli wierzyć Karolczakowi, tym, co mogłoby je z tej zapaści dźwignąć jest projekt „wielkich Katowic”. Argumentacja Przewodniczącego GZM jest jednak w tym miejscu dość kuriozalna. Twierdzi on, że w Katowicach nie ma już gdzie zapraszać inwestorów. No i jest problem, bo „jeśli proponuje im się miasto obok, sąsiednie, to już nie są zainteresowani, bo w swojej centrali, w Paryżu czy Hongkongu, nie są w stanie wytłumaczyć, że inwestują w mieście, które ma 100 tysięcy mieszkańców”. Ale czy mamy przez to rozumieć, że w paryskiej czy hongkońskiej centrali nie mają dostępu do mapy i nie patrzą w nią, gdy decydują się na rozbudowę swojego interesu o kolejny magazyn lub fabrykę podzespołów w Europie Wschodniej?
W ruchach miejskich panuje raczej zgoda co do tego, że większość bolączek metropolitalnych miast, w tym rozrost miast-sypialni, bierze się z dotychczasowego modelu ich rozwoju, w związku z czym cały wysiłek tych ruchów zmierza ku temu, aby od niego odejść, zamiast w nim tkwić.
To dlatego w najnowszych opracowaniach diagnozujących kompleksowe i systemowe problemy miast mowa nie o megamieście, lecz o tym, kto ma prawo do miasta, o tym, czy samoświadome społeczności lokalne mają kontrolę nad procesami urbanizacyjnymi i czy mogą na przykład skutecznie przeciwstawić się sprowadzaniu do swojego miasta kolejnej międzynarodowej korporacji, gdy widzą, że jej działalność nie polepsza ich przestrzeni życiowej.
Zresztą gdy na megamiasto patrzy się z perspektywy historii idei, jawi się ono jako pomysł zbyt technokratyczny i zbyt mocno przywiązany do procesu podejmowania decyzji w modelu top-down (decyzje podejmuje raczej mała grupka osób mających władzę niż mieszkańcy, na życie których te decyzje mają wpływ). Dlatego lansowanie takiego pomysłu nie może dzisiaj przekonać nikogo, kto o rozwoju myśli w kategoriach szerszych niż wzrost PKB i rachunek czysto ekonomiczny. Megamiastu o wiele bliżej do starej „miasta-maszyny” niż do miasta jako miejsca do dobrego życia, do miejskiego terytorium jako wielowarstwowego dzieła natury, techniki i kultury.
W momentach przełomu, a w takim momencie niewątpliwie jesteśmy w naszym regionie i wszędzie indziej, trzeba tę wielowarstwowość powtórnie odkryć i nadać jej nowe znaczenia, aby określić podstawy, materialne i duchowe, na jakich można budować przemysłową przyszłość bez węgla. Bo tylko wtedy będziemy wiedzieć, jak przekręcić cywilizacyjną wajchę w bezpieczniejszą stronę.
Metropolitalny model rozwoju w o wiele większym stopniu wikła nas w problemy niż podpowiada ich rozwiązanie na miarę współczesnych wyzwań i obaw społecznych z nimi związanych. Jego funkcjonalne mankamenty precyzyjnie opisał włoski urbanista Alberto Magnaghi w książce Projekt lokalny, opublikowanej ponad 20 lat temu! Według niego metropolia jest negacją miasta jako forma urbanizacji, która niszczy jego miejskość. „Niszcząc wyjątkowość miejsc i miast, negując ich różnicę, tożsamość i złożoność, metropolia pokrywa terytorium funkcjami i »nie-miejscami«”, czyli taki przestrzeniami, z którymi ludzie nie odczuwają więzi i które w tym sensie są miejscami niczyimi, nawet jeśli mają jakiegoś właściciela.
Chcę być dobrze zrozumiany. Nie mówię, że GZM niszczy śląskie i zagłębiowskie miasta! Wiele z działań podjętych przez to ciało w ciągu ostatnich kilku lat zasługuje na szacunek, co chcę tutaj wyraźnie podkreślić. Zwracam jednak uwagę na fakt, że wadami jest obarczona sama idea metropolii, uznawanej za najpełniejszą i ostateczną formę rozwoju miast.
Wady metropolii jako ostatecznej formy rozwoju miast
Oto kilka z tych wad, przejawiających się dość wyraźnie również i u nas:
- terytorium staje się terenem do zajęcia, agresywnej eksploatacji i przekształcenia w infrastrukturę techniczną, przede wszystkim pod działalność gospodarczą i „inwestycje” (choćby takie, jak wycięcie hektarów lasu na granicy Sosnowca i Jaworzna w celu wybudowania na tym terenie fabryki samochodów elektrycznych czy budowa w mysłowickiej dzielnicy Brzezinka „kopalni na miarę XXII wieku”, ewentualnie „klastra wydobywczego”);
- lokalna specyfika, przyrodnicza, kulturowa i techniczna zanika pod naporem prymatu zysku i jego ciągłego akumulowania bez względu na koszty środowiskowe i społeczne;
- degradacja środowiska idzie w parze z degradacją w wymiarze społecznym, marginalizacją roli, jaką pełni przestrzeń publiczna, jej fizycznym zanikiem i zamieraniem form miejskości na gęstniejących obszarach peryferyjnych metropolii;
- peryferyjność jest dominującą kondycją dla większości metropolitalnych mieszkańców żyjących poza centrum;
- wszystko to powoduje, że globalna ekonomia metropolii pożera miejsca, grzebiąc ich terytorialną tkankę i odcinając je od ich własnej historii.
W półperyferyjnym miejscu na gospodarczej, naukowej i kulturowej mapie świata, w jakim nasz region się znajduje, uzależnianie się od takiego modelu rozwoju staje się dodatkowo niebezpieczne i w ogóle nam się nie opłaca. Bo akcjonariuszom „inwestujących” u nas firm, najczęściej za cenę obniżenia im podatków i odstąpienia gruntu w tzw. „specjalnych strefach ekonomicznych”, decyzja o tym, aby zautomatyzować miejsca pracy, jeśli tylko zobaczą, że przynosi to większy zysk, nie zajmie nawet sekundy. Mogą również przenieść interes na inny kontynent, gdy tylko europejskie obostrzenia związane z wdrożeniem tzw. „zielonego ładu”, na przykład te dotyczące produkcji stali, okażą się dla nich zbyt duże.
To dlatego o przyszłości w metropolii poza metropolią musimy myśleć w sposób nieszablonowy i nieimitacyjny, w otwartości na eksperymenty społeczno-ekonomiczne i alternatywne formy zarabiania na życie, takie jak dochód współtwórczy (na północnych przedmieściach Paryża), dochód transformacji ekologicznej (w Szwajcarskim kantonie Vaud) czy wprowadzenie w obieg gospodarczy lokalnej waluty (w wielu miejscach na świecie), która faworyzowałaby nowe formy wymiany gospodarczej niezależnie od globalnego łańcucha dostaw.
Mnogość lokalności, z których nasza konurbacja de facto się składa mogłaby takim eksperymentom sprzyjać, tworząc gęstą postmetropolitalną sieć wyjątkowych miejsc, które łączy coś więcej niż infrastruktura i administracja. Gdy starego świata już nie ma, a nowy jeszcze nie nadszedł, idee stały się na powrót ważne. Pomysł na stworzenie megamiasta należy do tego pierwszego. Byłoby szkoda, gdybyśmy marnowali na niego pieniądze i energię.
* Michał Krzykawski, dr hab., prof. UŚ, filozof, pracownik naukowy na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, gdzie kieruje Centrum Badań Krytycznych nad Technologiami. Autor i współautor wielu prac z zakresu filozofii techniki i filozofii społecznej, podejmujących wyzwania związane z transformacją ekologiczną i cyfrową. Zwolennik prowadzenia badań transdyscyplinarnych. Ostatnio opublikowane prace: Konieczna bifurkacja. „Nie ma alternatywy” (redakcja Bernard Stiegler i Kolektyw Internacja, Katowice 2023) oraz Gospodarka i entropia. Jak wyjść z polikryzysu (redakcja Jerzy Hausner, Michał Krzykawski, Warszawa 2023). Kierownik w projekcie Networking Ecologically Smart Territories (Horizon 2020, MSCA-RISE, Grant Agreement no. 101007915).