Rozmowa z Magdaleną Majcher, autorką powieści "Doktórka z familoków"
Przeczytałam, przyznaję się, „Doktórkę od familoków” w jeden dzień.
Za krótka?
Mogłaby być dłuższa, ale czyta się ją szybko, bo jest
potoczyście napisana. To jest komplement! Wydaje mi się gotowym
scenariuszem na film i dziwię się, dlaczego żaden jeszcze nie powstał o
Jolancie Wadowskiej-Król, którą wszyscy w Szopienicach nazywali
"doktórką". Ciekawe, kto mógłby ją zagrać?
Ja widziałabym w tej roli Izę Kunę.
Jak w pani zakiełkował pomysł, żeby się zająć właśnie tą historią szopienicką?
Nie
mogę dać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Pomysły pojawiają się
pod wpływem jakiegoś impulsu. Czasem ten impuls jest rzeczywiście
namacalny, czyli miejsce, człowiek, zasłyszana historia. Tu było tak, że
ja znałam tę historię, dowiedziałam się o pani doktor przy okazji
odsłonięcia muralu na ścianie kamienicy przy ul. Gliwickiej w
Katowicach. I gdzieś tam cały czas ta historia we mnie była i pewnego
dnia po prostu ni stąd, ni zowąd pomyślałam, że dobrze by było wydać
książkę, powieść, która miałaby szansę trafić do szerszego grona
odbiorców i która przyczyniłaby się do tego, że historia pani doktor i
historia ołowicy stałaby się szerzej znana, nie tylko na Śląsku. Tutaj
Jolanta Wadowska-Król to postać dość dobrze rozpoznawalna, zwłaszcza w
Szopienicach. Ja chciałabym, żeby jak najwięcej osób w kraju dowiedziało
się o pani doktor i o tym, czego dokonała.
Dlaczego?
Uważam, że dokonała rzeczy niezwykłych,
a najbardziej niezwykłe w tej historii jest to, że pani doktor jest
niesamowicie skromną osobą. I tak naprawdę ona uważa, że nie zrobiła nic
wyjątkowego. Że, w sumie, ona po prostu pracowała. I nigdy nie
oczekiwała nagród, wyróżnień. Po prostu wykonywała swoją pracę. Poza tym
chciałam oddać pamięć tym dzieciom, tym osobom, które zapłaciły bardzo
wysoką cenę tylko za to, że przyszło im żyć akurat w tym miejscu.
Co nie było żadną ich winą, prawda? Ani też winą rodziców.
Tak, co też dowodzi, że nie każdy jest kowalem własnego losu.
Od pomysłu do realizacji pewnie jest długa droga. Od razu pani wiedziała, że to ma być powieść, nie reportaż?
Tak,
bo ja jestem powieściopisarką. W tym się specjalizuję, tym się zajmuję.
Poza tym reportaże mają trochę węższą grupę odbiorców. Powieść może
trafić zarówno do doktora nauk, jak i do osoby ze średnim
wykształceniem. Powieść to jest taki typ literatury, który jest bardzo
uniwersalny. I też dlatego chciałam napisać to w formie powieści, żeby
trafić pod strzechy.
Spotkała się pani z doktor Wadowską-Król w czasie pracy na tą książką?
Tak, kilkakrotnie się spotkałyśmy.
Czyli „Doktórka od familoków” jest oparta na tym, co ona opowiadała?
Tak,
to było dla niej bardzo ważne, bym wiernie oddała tę historię. Zresztą
pani doktor była też pierwszą czytelniczką powieści. Jak już ukończyłam
książkę, wysłałam jej pierwszy maszynopis po to, żeby go sprawdziła i by
miała okazję nanieść swoje poprawki, wyłapać nieścisłości, by
powiedziała mi, co się ewentualnie nie zgadza, co trzeba zmienić, w jaki
sposób. Więc nasza współpraca była dość ścisła.
Czy tylko ona była konsultantką?
Nie, bardzo
pomogli mi ludzie związani z Muzeum Hutnictwa Cynku Walcownia w
Szopienicach, szczególnie pan Janusz Stolorz, który, jak sam podkreśla,
przepracował na hucie 44 lata i 4 miesiące. Nie w hucie ołowiu, a w
hucie cynku, czyli w innym wydziale produkcyjnym Huty Metali
Nieżelaznych w Szopienicach, bo huta w pewnym momencie zatrudniała ponad
5 tysięcy osób i miała 17 wydziałów produkcyjnych, więc to był wielki
zakład. On mi opowiedział tę historię z punktu widzenia hutników.
Czyli ludzi, dla których huta była pracodawcą?
Tak, co jest ważne, bo pani doktor traktowała hutę jako swojego wroga.
Bo truła.
I to jest bezapelacyjnie stwierdzone,
że huta właśnie była taką trucicielką, jak powtarza to pani doktor.
Jednak w relacjach hutników to nie było takie jednoznaczne.
Nie było czarno-białe?
Tak, dlatego, że wiele
rodzin, które mieszkały w Szopienicach, wiele rodzin, u których dzieci
stwierdzono ołowicę, utrzymywało się z pracy w hucie. I to było dla nich
podwójnie trudne położenie. Byli hutnicy podkreślają, że huta była
zakładem bardzo opiekuńczym. No a że przy okazji truła? Taka była jej
specyfika.
Wydaje mi się, po lekturze „Doktórki”, że pani starała się w
tej książce hutę przedstawić nie tylko negatywnie, jako trucicielkę, ale
podkreślić, że w tamtych czasach, w latach 70. XX wieku, nikt nie
zdawał sobie sprawy, że ołów może szkodzić nie tylko tym, którzy
pracowali w hucie ołowiu.
Mimo szacunku do tego zakładu, w
którym przepracowali całe swoje życie, to pani doktor jest dla nich
bardzo pozytywną postacią. Do tej pory mają ogromną wdzięczność za to,
że się o nich upomniała, za to, że przyczyniła się do poprawy bytu
szopienickich rodzin. I bardzo ciepło do tej pory ją wspominają. Nic nie
jest czarno-białe w tej historii, dlatego ja celowo zaplanowałam dwie
główne bohaterki książki - Jolantę, czyli panią doktor - i Helenę,
matkę, żonę, której mąż Staszek pracuje w hucie ołowiu i której dzieci
chorują. Ta postać jest fikcyjna, natomiast nie są fikcyjne jej losy.
Ołowica jest o tyle wstydliwym tematem, że mało kto chce rozmawiać o
niej i podać swoje prawdziwe nazwiska w książce.
Czyli trudno było znaleźć jakąś konkretną postać, której historię można by opisać?
Tak,
ale losy Heleny są wzorowane na losach wielu szopienickich żon i matek,
kobiet, gospodyń domowych. Np. historii dziecka sąsiadów,
Kościelniaków.
Pacjenta zero?
Tak, Janusza Tkacza, ta opowieść
jest wzorowana na historii pacjenta zero, którą mi opowiedziała pani
doktor. Więc tutaj jest bardzo dużo prawdy, bardzo dużo faktów, ale
powieść rządzi się swoimi prawami, więc trzeba mieć świadomość, że
pojedyncze dialogi czy też przemyślenia są moją interpretacją.
Jak dziś pani doktor Wadowska-Król mówi o hucie?
Pani
doktor do tej pory ma dużo żalu do huty, bo uważa, że te dzieci, które
chorowały na ołowicę po prostu zostały na starcie pozbawione szans. Ich
start w życie był mocno utrudniony. Ten żal nadal w niej jest i to nie
jest też tak, że to minęło wraz z upływem lat, natomiast w pewnym
momencie swojej działalności koordynowała przesiedlanie tych ludzi,
decydowała które rodziny są najbardziej obciążone chorobą i w pierwszej
kolejności potrzebują wyprowadzki z Szopienic.
Czyli miała konkretny wpływ na sytuację tych dzieci, nie
tylko je zdiagnozowała, leczyła, ale też pomogła im i ich rodzinom
wydostać się spod płotu szopienickiej huty.
Ołów wydali się z
krwi i z moczu, natomiast uszkodzeń, które wywołał, nie tylko
neurologicznych, nie da się naprawić. A uszkodzenia neurologiczne to
jedno, ale to były też uszkodzenia struktur kostnych, nerek i innych
organów, więc tych zmian nie da się cofnąć. Byli mieszkańcy Szopienic,
ale i obecni, wciąż płacą ogromną cenę za to, że wychowywali się w
cieniu wielkiej socjalistycznej huty. Pani doktor zawsze, do dziś, mówi o
nich „moje dzieci”, nie „moi pacjenci”, mimo że to dziś ludzie
50-letni, i uważa, że ratowanie ich to był jej obowiązek, a nie
bohaterstwo. Pani doktor jest niesamowitą postacią. Wydaje mi się, że w
dzisiejszych czasach jest mniej takich lekarzy, ale ona całą sobą
walczyła o te dzieci, mimo że nie musiała. Ona uważa, że musiała. Wiele z
tych dzieci przedwcześnie umarło, zresztą w Szopienicach nie dziwiły
nikogo klepsydry z nazwiskami ludzi, którzy zmarli w wieku 30, 40 czy 50
lat. To, że akurat w Szopienicach funkcjonują od wielu lat szkoła
specjalna i szpital psychiatryczny, to absolutnie nie jest przypadek. To
wynika z tego, że tam przez wiele lat działała huta.
Doktórka miała wewnętrzny przymus działania, leczenia tych dzieci?
Tak,
dokładnie. Ona uważa, że musiała, bo ona była lekarzem rejonowym tych
dzieci, ona je znała doskonale, znała rodziny, matki, ojców, sytuację
jaka jest w domu. Po prostu ona twierdzi, że taki był jej obowiązek i to
jest w tej historii najbardziej niesamowite.
Rozmawiała pani z ludźmi, którzy w dzieciństwie byli zatruci
ołowiem. Oni opowiadali pani o sobie, ale nie chcieli występować w
książce pod swoimi imionami i nazwiskami?
Zgadza się. Tylko
jedna rodzina, którą wymieniam w podziękowaniach, zgodziła się na to,
żeby podać ich nazwisko. Jednak ten mężczyzna chorował już w latach 80.,
nie w 70., kiedy pani doktor prowadziła badania, bo należy podkreślić,
że te badania, te partyzanckie badania, które prowadziła pani doktor,
potem przejął sanepid, zostały zatrudnione laborantki, które chodziły do
szkół i przedszkoli badać dzieci. Został zakupiony spektometrometr,
który w czasie, kiedy pani doktor prowadziła te badania, był tylko jeden
na całe województwo, w Sosnowcu. Jej badania były kontynuowane. Pani
doktor już nie miała do nich wglądu, ale sanepid je ciągnął dalej. Nie
było więc tak, że tylko w latach 70. dzieci z Szopienic chorowały. Ja
dotarłam do rodziny, w której właśnie chłopiec chorował w latach 80.
Jego siostra też. Ona miała na tyle wysokie stężenie ołowiu, że została
wysłana na 2-3 miesiące do sanatorium. U niego stężenie ołowiu było
podwyższone, natomiast nie na tyle, żeby kierować go na leczenie
szpitalne, czy sanatoryjne. No i co? Dziewczynki nie było przez 2-3
miesiące. Wróciła do domu, dalej mieszkała przy hucie.
Jak potoczyły się losy tego chłopca chorującego na ołowicę?
Skończył
szkołę zawodową. Przez wiele lat po ukończeniu szkoły nie miał pracy.
Zbierał złom. Imał się dorywczych prac, z zaradnością życiową bywało
różnie. Mieszka ze swoją mamą. A gdyby urodził się gdzie indziej, nie
mieszkał w sąsiedztwie huty, to jego los mógłby potoczyć się inaczej,
lepiej. I należy podkreślić, że on nie mieszkał przy samej hucie ołowiu,
tylko wyżej, przy hucie cynku. To jest około 500 metrów w linii prostej
od huty ołowiu, a mimo to chorował.
No właśnie. Dziś już wiemy, że okrąg oddziaływania huty na otoczenie na pewno nie jest tak mały jak 500 metrów.
Według zachodniego piśmiennictwa, do którego wtedy dotarła pani doktor, bezpieczną strefą jest 10 kilometrów.
To całe Szopienice.
Gdyby tylko. Ten okrąg
dotarłby do centrum Katowic, nie mówiąc o sąsiednich Nikiszowcu,
Janowie, części Sosnowca i Mysłowic. Życie nie powinno się toczyć w
cieniu takich wielkich zakładów przemysłowych.
A przecież szopienicka huta nie była jedynym zakładem
trucicielem, który funkcjonował na Śląsku i w Zagłębiu. W Wełnowcu,
dzielnicy Katowic, w której mieszkałam jako dziecko, działała cynkownia.
Moi rodzice wspominają, że czasami było aż żółto w okolicy od tego, co
wydostawało się z jej kominów.
Ja akurat opisałam przypadek
ołowicy, bo on jest, dzięki pani doktor, dzięki jej historii,
najbardziej książkowy, że tak powiem. Natomiast cały Śląsk płaci ogromną
cenę za rozwój przemysłu. I ten problem wcale dzisiaj nie jest już
nieaktualny, ponieważ metale ciężkie się nie rozkładają. Jeżeli trafią
do środowiska, to będą tam już zawsze. Mogą ulec rozproszeniu, mogą
wniknąć głęboko w warstwy gleby. Ale nie znikną. Wydział Nauk o Zdrowiu
Śląskiego Uniwersytetu Medycznego do tej pory prowadzi badania.
Pobierają próbki gleb z różnych miejsc na Śląsku i podano mi kilka
takich przykładów, gdzie na przykład na zrewitalizowanym terenie
poprzemysłowym zbudowano plac zabaw. Pobrano próbki ziemi przy huśtawce.
Na Księżej Górze w Radzionkowie?
Tak. Okazało
się, że w miejscu, gdzie bawią się dzieci, też w piaskownicy (a przecież
mimo że dziś poziom higieny jest wyższy niż w latach 70. czy 80., to
dzieci są ciągle dziećmi, nadal wkładają brudne palce do buzi) ciągle
występują metale ciężkie w glebie. Przypadek ołowicy w Szopienicach jest
najbardziej drastyczny i odkryty dzięki pani doktor, ale myślę, że
takich ognisk, takich mordorów, jest sporo. Co ciekawe, najgorsza
sytuacja, najwyższe stężenie ołowiu jest w trzech dzielnicach miast – w
dwóch katowickich – Szopienicach i Załężu i w świętochłowickich
Lipinach. Proszę zwrócić uwagę, że to są dzielnice najbardziej
problematyczne, gdzie jest największy odsetek zachowań patologicznych,
przemocy, alkoholizmu, bezrobocia, depopulacji. Zapytałam panią doktor,
czy ona uważa, że współczesne Szopienice są takie, jakie są z powodu
działalności huty. Nie wahała się nawet przez moment. Od razu
odpowiedziała, oczywiście, że tak.
Wieloletniej działalności przemysłu ciężkiego nie da się łatwo wymazać?
Tak,
proszę zwrócić uwagę, ile pokoleń wychowało się w cieniu huty. Huta
ołowiu w Szopienicach działała od 1864 roku. Pani doktor badała dzieci w
latach 70., w 1974 roku, 110 lat później. To nie jest tak, że huta
działała, truła, tylko w latach 70. Tylko wcześniej nikt nie miał
świadomości tego. A szkoła specjalna zawsze była w Szopienicach
przepełniona.
No właśnie, to też jest ciekawe, dlaczego nikt nie zwrócił
uwagi na to. Ale w sumie w pani książce są relacje samych pracowników
huty, którzy przyznają, że sami zdejmowali filtry, czy cokolwiek to
było, z kominów.
Pani doktor mi pokazała ten filtr. To była
taka cienka serwetka. Oni nie zdawali sobie sprawy, jak szkodliwe są
wyziewy z huty. Zanim pani doktor odkryła ołowicę u dzieci, uważano, że
to choroba wyłącznie zawodowa, że dotyka tych ludzi, którzy pracują przy
piecach w hucie. A mur okalający zakład, no nie wiem, magicznie,
oddziela środowisko zanieczyszczone od czystego. My dzisiaj mamy
zupełnie inną wiedzę.
Możemy dziś oskarżać ludzi, którzy demontowali filtry z kominów, że truli swoje dzieci?
Nie,
na pewno nie świadomie. Mówimy o czasach PRL-u. Były plany do wykonania
i trzeba było je zrealizować. Huta w pewnym momencie była największym
ośrodkiem produkcji kadmu na świecie. Dostarczała mnóstwo blach
cynkowych chociażby do Związków Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Była potęgą. Tutaj zaopatrywano w wiele metali właściwie cały blok
wschodni. I no musieli robić tak, żeby zarobić. A kiedy nie było cugu,
jak mówili, musieli te filtry ściągać, żeby cug powrócił i huta mogła
produkować.
O tym cugu mówi jeden z bohaterów powieści.
Dla
mnie najbardziej wzruszającym momentem w książce jest ta scena, kiedy
pani doktor chodzi po Szopienicach, po ludziach i informuje ich o swoich
badaniach. W pewnym momencie rozmawia z jednym z ojców. Jest
zdenerwowana, bo ona naprawdę była wtedy wściekła. Wielokrotnie
podkreślała, że była wściekła na hutę, że tak truje te dzieci, że robi
im taką krzywdę. I pani doktor pyta z taką złością, dlaczego to robią?
Czy to prawda, że ściągają filtry? I nagle ten podpity mężczyzna, z
którym rozmawia, nagle wydał jej się zadziwiająco trzeźwy i powiedział:
„No bo doktórka nie wie, jak to jest, gdy się nie ma czego dla dzieci do
garnka włożyć”. I to jest w tej historii najsmutniejsze. Dla mnie też
taką tragiczną postacią jest Staszek, czyli mąż Heleny.
Dlaczego?
On pochodził z Szopienic, jego ojciec
pracował w hucie, dziadek, i on sam. I w pewnym momencie dowiedział się,
co huta robi jego dzieciom. A on był stamtąd i też musiał chorować.
Zresztą jako pracownik huty był czasowo odsyłany na inny wydział, bo się
okazywało, że stężenie ołowiu w moczu jest za wysokie. Staszek jest dla
mnie postacią tragiczną, bo Szopienice to było jego miejsce na ziemi.
On czuł, że gdzie indziej będzie odstawał. Właśnie przez to, jakie
piętno odcisnął na nim ołów. On w jakiś sposób czuł się gorszy.
Domyślam się, że wyprowadzka z Szopienic i zamieszkanie na nowym osiedlu Tysiąclecia nie było dla niego komfortowe.
Niektórzy zostali przesiedleni na Tysiąclecie, niektórzy na osiedle Rybki, które wtedy się budowało.
Całkiem niedaleko huty, w sumie.
Tylko, że im
dalej od huty, tym było lepiej. Widać było to chociażby po zieleni. W
tej części Szopienic, gdzie dziś jest skwer Hilarego Krzysztofiaka i
Basen Burowiec, a gdzie kiedyś była m.in. ulica Rzemieślnicza, było
najgorzej, bo leżała najbliżej huty ołowiu i jej muru, tam były
familoki, w których toczy się akcja mojej książki. W tym najbliższym
sąsiedztwie huty nie było w ogóle zieleni. Kanarki zdychały po jednym
dniu. Zwierzęta inne niż szczury nie przeżywały długo. Im dalej od huty,
tym było bardziej zielono i zwierzęta domowe się utrzymywały w tych
mieszkaniach.
Wyniki poziomu ołowiu u dzieci wychowujących się blisko huty były zatrważające, aż nie do uwierzenia. Wydawały się pomyłką.
Tak,
dlatego wielokrotnie pani doktor mi powtarzała, że kiedy uzyskała te
wyniki, to rozumiała, co miała na myśl prof. Hager-Małecka, która była
kierownikiem oddziału w klinice pediatrycznej w Zabrzu. Ona była
wojewódzką konsultantką do spraw pediatrii i sławą medyczną, nie tylko
na Śląsku, ale i w Polsce. I to do niej na oddział trafił pacjent zero.
Prof. Hager-Małecką coś tknęło i zleciła oznaczenie ołowiu we krwi.
Ale to tylko dlatego chyba, że niedawno była w Szwajcarii na
kongresie medycznym i tam usłyszała o przypadku ołowicy u jednego
dziecka, więc to był pomyślny zbieg okoliczności?
Tak, bo te
dzieci cały czas były kierowane do szpitala z powodu niedokrwistości,
anemii. I w szpitalu ich stan się poprawiał, były wypuszczane ze
szpitala z poprawą, wracały do swojego środowiska i znowu były chore. To
było błędne koło. I właśnie kiedy pani prof. Hager-Małecka otrzymała
wyniki poziomu ołowiu u pacjenta zero, to pomyślała, że to musi być
pomyłka. To samo pomyślała pani doktor Wadowska-Król, kiedy przyszły
pierwsze wyniki badań jej dzieci. A trzeba wiedzieć, że wtedy normy były
inne, wyższe, a mimo tego dzieci miały ją sześciokrotnie przekroczoną.
Obecnie nawet coraz więcej specjalistów skłania się ku temu, że żadna
ilość ołowiu nie jest bezpieczna dla dziecka.
Czy pani doktor nadal ma żal z powodu przystopowania jej
kariery naukowej, że nie dano jej obronić doktoratu na podstawie badań
nad dziećmi z ołowicą?
Nie, absolutnie nie. Żal był
bezpośrednio po tym, jak to się wydarzyło. Pani doktor to przeżyła i
wycofała się troszkę. Robiła swoje, leczyła dalej dzieci, jak najlepiej
potrafiła, ale kariera naukowa nie była dla niej najważniejsza. Dla niej
pacjenci byli najważniejsi, bo to była jej misja, a te tytuły, które
mogły stać się jej udziałem, te nagrody - nie ma poczucia, że coś
straciła. Zresztą w ostatniej dekadzie została odpowiednio uhonorowana. W
czasie pandemii otrzymała tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu
Śląskiego. No ale jak by pani ją zapytała, czy ona czuje, że to jej w
jakiś sposób zrekompensowało tamten czas, to ona mówi, że nie wie, czy
na to w ogóle zasłużyła.
Czyli ciągle skromna, jak przed laty.
Tak, ale
jednocześnie dla mnie ona ma taki charakter buntownika. Dalej jest taka
zadziorna, walcząca w słusznej sprawie, niesamowita postać. Ma już 83
lata, a energii nadal ma w sobie bardzo dużo.
Mało brakłoby, a jej historia zostałaby zapomniana.
Tak,
dopiero w 2013 roku na Youtubie ukazał się film, który jej wnuczka
nakręciła na szkolny konkurs pt. „Szukamy bohaterów”. Kilka miesięcy
później pojawił się w „Gazecie Wyborczej” reportaż pt. „Ołowiane dzieci
człapią jak bociany” i zaczęło być coraz głośniej o niej. Trzeba też
mieć świadomość, że w Szopienicach nigdy o pani doktor i jej zasługach
nie zapomniano. I w sumie kolejne odznaczenia, wspomniany mural, honoris
causa – ja uważam, że to zrekompensowało jej tamte lata. Tak powinno
być, że rzeczywiście ona zasługiwała na to uhonorowanie i cieszę się, że
tak się stało, że jej historia nie zostanie zapomniana. Uważam, że
powinno się jeszcze bardziej podkreślać jej zasługi. Ja widzę jej pomnik
w Szopienicach.
Nam brakuje pozytywnych historii o sprawczych kobietach,
pozytywnych historii o paniach, które swoimi działaniami zmieniały
świat.
Tak, i dlatego napisałam „Doktórkę od familoków”, by
pokazać, że uczymy się na lekcjach historii o faraonach, o wojnach
punickich, szukamy autorytetów wśród jakichś arystokratów, wielkich
uczonych, a gdzieś obok jest taki niesamowity człowiek. I chciałabym,
żeby jak najwięcej osób poznało tę historię.
Czy ona, według pani, mogłaby się wydarzyć w innym miejscu w
Polsce, przecież nie tylko na Śląsku były wielkie zakłady przemysłowe.
W
związku z wykonywanym zawodem, w związku z tym, że opisuję historię z
całej Polski, mam kontakt z ludźmi z ludnymi regionów, odwiedzam wiele
miejsc, ale śmiem twierdzić, że nigdzie praca nie jest taką wartością,
jak na Śląsku. Poza tym Śląsk był przez wiele lat bardzo konserwatywny.
Już się to zmieniło, ale przez wieki takie wartości jak rodzina, Bóg,
praca, były święte. I to też widać w tej książce. Starałam się, żeby
wiernie opisać realia życia na Śląsku, no historia pani doktor to jedno,
ale jak już wspomniałyśmy, jest jeszcze Helena. Na jej przykładzie
chciałam pokazać, jak tu ludzie żyli, z jakimi borykali się problemami.
Helena to jest taka typowa śląska kobieta. Szeroka w biodrach.
Może
trochę stereotypowo pojechałam, ale pozwoliłam sobie, by ona wyglądała
jak taka typowa śląska baba. Kiedyś piękna dziewczyna, dzisiaj
zniszczona kolejnymi porodami, ciężką pracą, bo należy mieć świadomość,
że wżycie w takim familoku było bardzo trudne, nie było udogodnień.
Podczas gdy na pobliskim chociażby Giszowcu stały już bloki z wielkiej
płyty, w każdym mieszkaniu była łazienka, ogrzewanie, to w Szopienicach
zupełnie inaczej to wyglądało. Toaleta była na zewnątrz, woda bieżąca
była na półpiętrach. Nie było ogrzewania z sieci, tylko piece kaflowe na
węgiel. Te familoki były zagrzybione, mimo że ich mieszkańcy dbali, by
zawsze był porządek, gospodynie dbały, by w mieszkaniu było czysto.
Jednak wilgoć powodowała, że cały czas wychodził grzyb na ścianach. W
takim dwuizbowym mieszkaniu w familoku mieszkało czasem po 10 osób, bo
to były wielodzietne rodziny. Więc niski standard życia też sprzyjał
temu, że dzieci zatruwały się ołowiem.
Bo nie było gdzie umyć rąk, tak?
Tak, nie było
też pralek. Pranie gotowano w ogromnych garach. Na rodzinę była jedna
wanienka cynkowa. Fakt, że były jeszcze łaźnie w hucie, z których można
było skorzystać. To było zupełnie inne życie niż teraz. Niski standard
życia dodatkowo sprzyjał temu, że ołowica szerzyła się wśród tych
dzieci. W Szopienicach nie było przecież tylko huty, która jak
wspomniałam, miała 17 wydziałów produkcyjnych. Była też fabryka
chemikaliów. Mieszkańcy wspominają, że smród był z niej niemiłosierny.
Dzieci bawiące się w Szopienicach codziennie widziały tęczę. Z jednego
komina wylatywał żółty dym, z drugiego pomarańczowy, z trzeciego
niebieski. I gdy te dzieci pojechały do sanatorium, to nie mogły
uwierzyć, że tam nie widać powietrza. Pracownicy dostawali mieszkania od
huty pod jej płotem i cieszyli się, bo w tamtych czasach bardzo trudno
było dostać mieszkanie. Były przydziały, na lokale czekało się wiele
lat.
To pani wymyśliła określenie „śląska Erin Brockovich”?
Nie.
Wymyśliła je moja przyjaciółka, pisarka ze Szczecina, Sylwia
Trojanowska, bo kiedy jej opowiadałam, że pracuję nad historią Jolanty
Wadowskiej-Król. Ona określiła panią doktor mianem „polskiej Erin
Brockovich”, a ja przerobiłam na „śląską”.
Bardzo trafne określenie.
Tak. Nawiązanie do
popkultury może przyczynić się do tego, że ta historia będzie bardziej
znana niż jak będziemy mówić wyłącznie o „Matce Boskiej Szopienickiej”
czy „doktórce od familoków”. A „Matka Boska Szopienicka” to tytuł
spektaklu tanecznego, który wnuczka pani doktor, Agnieszka,
wyreżyserowała, który będzie prezentowany 23 kwietnia w Miejskim Domu
Kultury Szopienice.
Mieszka pani w Katowicach, ale nie pochodzi ze Śląska, tylko z
Zagłębia. Jak się tutaj pani u znalazła i skąd pomysł, żeby się zająć
śląską historią?
Bardzo dobrze się znalazłam (śmiech) i
właśnie dlatego chciałam się nią zająć. Początkowo zastanawiałam się,
czy powinnam, jako że jestem gorolicą. Natomiast stwierdziłam, że
właśnie dlatego powinnam, ponieważ wychowałam się wśród krzywdzących
stereotypów o Śląsku i Zagłębiu, tak w jedną, jak i w drugą stronę.
Szanuję ludzi pracy. Szanuję to, jakie na Śląsku były wartości, mimo że
absolutnie nie jestem osobą, która podziela te wartości. Podziwiam ludzi
ze Śląska za pracowitość, za oddanie sprawie i absolutnie wśród
znajomych z Katowic tych animozji nie odczuwam.
Nikt pani nie wyzywa od gorolic?
Ja mówię
żartobliwie, że jestem ugłaskaną gorolicą. Ja się tu czuję bardzo
dobrze, ale nigdy nie powiem, że jestem Ślązaczką, z szacunku dla
rdzennych Ślązaków. Nigdy nie chciałabym się podpinać pod ich historię,
zwyczaje. Mnie się bardzo podoba gwara śląska, język właściwie śląski, a
nie gwara. Jakieś pojedyncze sformułowania znam, ale tylko tyle.
W książce jednak nie zdecydowała się pani, żeby przynajmniej
mieszkańcy Szopienic mówili po śląsku. Przemyca pani tylko pojedyncze
śląskie słowa.
Nie zdecydowałam się, bo chciałam, tak jak
już mówiłam, żeby książka była czytana nie tylko na Śląsku, ale żeby
była na tyle uniwersalna, by trafia w ręce czytelników w całej Polsce,
aby przyczyniła się do popularyzacji tej postaci i tej historii.
Może Cię zainteresować: