Przyszedł na świat 18 stycznia 1928 roku w Godowie, niedaleko Wodzisławia Śląskiego, w tradycyjnie śląskiej rodzinie. Od małego marzył o filmie. Gdy w 1938 roku Polska wkroczyła na Zaolzie, 10-letni Franek wymknął się z domu do czeskich Petrovic, by zobaczyć w kinie „Znachora”. „Zasuwaliśmy kilkanaście kilometrów na piechotę”. Ojciec pasji syna nie pochwalał. Mówił, że film to świństwo, deprawacja i bezbożność.
- Wróciłem do domu, a ojciec już czekał na mnie z pasem. Lał mnie pasem po gołym tyłku i krzyczał: „Jo ci dom Znachora! Jo ci dom Znachora!”. Gdy już zostałem aktorem, żartowałem z ojcem: „Widzisz, jak to bicie pasem mi było potrzebne” – żartował Pieczka.
Ojciec chciał, żeby Franek został górnikiem. Bo na grubie robił on, jego ojciec i jego dziadek. Pieczka senior polecał robotę tak: „Patrz synek, na gowa ci nie kapie, dyszcz nie lyje, pod dachem żeś jest głęboko”. Pieczka junior odpowiadał: „Wiesz tata, ja to bym nie chciał, żeby było z nami jak w tym powiedzeniu: ojciec muzyk, a syn trąba”. No i… niewiele brakowało, żeby się spełniło. To powiedzenie.
- Kolega ojca załatwił mi pracę na kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie. Zjeżdżałem na dół, ale nie kopałem węgla, tylko przekopy w kamieniu się biło. Wierciliśmy, strzelaliśmy, a jak gruz spadł, to sercówami ładowaliśmy na wózki. Ciężka, fizyczna harówa – mówił mi w 2017 roku. - O tym, że nie nadaję się do górnictwa, ostatecznie przekonałem się w dniu, w którym rębacz w ostatniej chwili wyciągnął mnie spod walącej się ściany. Płacono nam od metra przekopu, więc nie było czasu na rozmyślanie. W pewnym momencie poślizgnąłem się i upadłem na stalową płytę, na którą leciał odstrzelony kamień. Gdyby przodowy mnie nie zauważył, zginąłbym na miejscu.
W 1954 roku skończył studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Karierę aktorską zaczynał w Teatrze Dolnośląskim w Jeleniej Górze. Przez większość kariery związany najpierw z Teatrem Ludowym w Krakowie-Nowej Hucie, a następnie (od 1975 roku) z Teatrem Powszechnym w Warszawie. W kinie grał u najwybitniejszych polskich reżyserów - od Wajdy, przez Kieślowskiego, Kolskiego, Hasa, Leszczyńskiego, aż po Kutza. Był czas, gdy popularnością przebijał w Polsce Rolling Stonesów - dzięki „Czterem pancernym” hordy fanów były gotowe stratować się nawzajem, żeby tylko zdobyć jego autograf.
- Pamiętam nasze pierwsze wielkie spotkanie z fanami „Pancernych” w Łodzi. Mieliśmy przejechać czołgiem ulicą Piotrkowską, ale jak władze zobaczyły te potworne tłumy… Pan sobie wyobrazi pół miliona ludzi przy naszej trasie przejazdu. Tyle się ponoć zebrało! - opowiadał z niesłabnącym po latach zaskoczeniem.
W filmowej pamięci Ślązaków Pieczka na zawsze zapisał się rolami w dziełach Kazimierza Kutza. Podkreślał, że z reżyserem znał się i rozumiał na planie doskonale. „Kazik miał też do mnie wielkie zaufanie” – mówił z dumą. Gdy 5 lat temu pytałem Franciszka Pieczkę o jego rodzinny Śląsk, odpowiedział: „Jestem
Ślązakiem, zawsze będę. Nawet gdybym jeszcze i sto lat żył poza Śląskiem, to umrę jako Ślązak. I jestem z tego powodu dumny”. Tak właśnie go zapamiętamy.
Przed kamerą występował do ostatnich dni. Zmarł 23 września 2022 roku. Został pochowany w podwarszawskim Aleksandrowie, gdzie wcześniej spoczęła jego żona.
Może Cię zainteresować: