Górnoślązacy w objęciach niemieckiej lekkiej muzy. Heino, Die Flippers, Ronny czy Roy Black

Gdyby tak w początkowych latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku Stanisław Hadyna, twórca całej plejady „pieśni i pieśniczek dla śląskiego ludu”, zawitał przypadkowo do tego czy innego górnośląskiego domu weselnego, na pewno bardzo by się (delikatnie mówiąc) zdziwił. Pisze: Peter Wiescholek.

Roy black

Już bowiem przy wprowadzaniu panny młodej, najpóźniej zaś przy pierwszym tańcu młodej pary na zbitej z desek "tancdili", nadzwyczaj często rozlegały się dźwięki niezapomnianego hitu niemieckiego piosenkarza o pseudonimie Roy Black. Po latach rygorystycznego tępienia wszystkiego co niemieckie, epoka Gierka przyniosła ze sobą pewien luz także w tym względzie. Oczywiście w żaden sposób nie popierano przejawów propagowania wśród Górnoślązaków (choćby nawet w gronie prywatnym) niemieckiej kultury masowej, ale znacząco zelżały wcześniejsze metody brutalnej represji.

„Ganz in weiß, mit einem Blumenstrauß …”

Tak więc i sami Górnoślązacy zrobili się nieco odważniejsi. I już po chwili zdarzało się nagminnie, że przynajmniej połowa gości wtórowała kapeli głośno śpiewając „Ganz in weiß, mit einem Blumenstrauß …”. Oczywiście znajomość języka niemieckiego wśród gości znajdowała się w odwrotnej proporcji do ich wieku. Ale nawet młodzież wiedziała, że bohaterką piosenki jest najważniejsza tego dnia osoba, czyli panna młoda. Cała w bieli i z bukietem kwiatów w ręce.

Byłoby co najmniej dziwnym, żeby po tak długim okresie przebywania w zasięgu działania kultury niemieckiej, Górnoślązacy okazali się całkowicie odporni na jej wpływy. Szczególnie w sferze kultury masowej. Już sam pobyt w pruskiej armii był doskonałą okazją ku temu, by zaznajomić się z szerokim repertuarem niemieckiej pieśni ludowej. Tym bardziej że w ciągu tych prawie dwustu lat pruskiego panowania pobory zdarzały się nadzwyczaj często, a służba była długa.

Armia pruska zaś z lubością sięgała do skarbnicy tak zwanej Volksmusik. I tak, wraz z powracającymi ze służby żołnierzami, trafiały na Górny Śląsk piosenki o pięknych frelkach, co to o bladym świcie chciały spacerować po lesie nie bacząc na rojbrów tam się znajdujących, o dzielnych gajowych którzy co prawda wymierzyli i wystrzelili, lecz miast w jelenia, w serce swej lubej trafili.

Niemieckie pieśni ludowe tłumaczono na język polski

Wiele z owych (często kilkusetletnich) piosenek ludowych zostało z czasem przetłumaczone na język polski. Pozostały na zawsze w kulturze polskojęzycznego Śląska, jak choćby dziecięce piosneczki o praczkach co to „piorą i piorą przez cały boży dzień”. Albo też „Laurencja”, inny przebój górnośląskiego przedszkola. Do niedawna na Górnym Śląsku nie sposób było wyobrazić sobie zakrapianej imprezy bez wokalnego nawiązania do zamiaru „przepicia małego domku naszej babci” (Wir versaufen unser Oma ihr klein Häuschen). Znana i często śpiewana (zwłaszcza pod koniec fajeru) piosenka „Pij, pij, braciszku pij…” to dosłowne tłumaczenie niemieckiej śpiewki „Trink, trink Brüderlein trink…”.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wiele spotkań rodzinnych kończyło się gremialnym odśpiewaniem pochwały czasu młodzieńczego i nie było niczym nadzwyczajnym, że część gości śpiewała „Piękny jest młody czas…”, część natomiast preferowała wersję oryginalną „Schöen ist die Jugend…”. Niestety równie często można było spotkać zwulgaryzowane wersje tej czy innej niemieckiej piosenki. To właśnie przytrafiło się znanej na całym świecie „Rosamundzie”! Choć tu sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, jako że piosenka ta to nic innego jak czeska polka „Skoda Lasky”. Widać, że i Niemcy kopiowali z zapałem.

Wróćmy jednak do wojska, które jak wiadomo zawsze potrzebuje materiału wokalnego podczas długich marszów. Niestety wszystkie armie świata cechują w tym względzie pewne niechlubne prawidłowości. Po pierwsze, co jest jeszcze zrozumiałe, wtłacza się popularne melodie w gorset rytmu marszowego. Dużo gorsze są jednak nagminne próby naginania czy wręcz fałszowania starych, oryginalnych tekstów dla własnych, aktualnych potrzeb.

Heidi, Heido, a nie Heili, Heilo

Czasami dochodziło przy tym do rożnych nieporozumień, nie zawsze zabawnych. Czasami zaś szło o jedną, jedyną literkę. Tak właśnie stało się przy najpopularniejszej nie tylko na Śląsku, ale i w całej Polsce niemieckiej piosence. W wersji oryginalnej nosiła ona tytuł „Ein Heller und ein Batzen” i powstała przeszło 200 lat temu. Sama melodia jest zresztą dużo starsza i pochodzi prawdopodobnie z terenu Prus Wschodnich.

Piosenka opowiada o rozterkach pewnego studenta, który po podsumowaniu swych możliwości finansowych decyduje (jakże mogłoby być inaczej!) wydać ostatniego „talara” na wino, zaś pozostały „grosz” poświęca na wodę. Piosenka ta miała dwa niezaprzeczalnie ważne atrybuty: była nadzwyczaj popularna i co ważniejsze doskonale spełniała się w rytmie marszowym! Z tego też względu była chętnie i często śpiewana przez żołnierzy. Najpierw tych kajzerowskich, a później tych z Wehrmachtu. Z tym, że w drugim przypadku częstokroć z minimalnie zmienionym tekstem refrenu.

I tu właśnie pojawia się problem. Miast bowiem odwiecznego „ Heidi, Heido” pojawiało się od czasu do czasu (choć nieobecne w oficjalnym śpiewniku Wehrmachtu) nowe „Heili, Heilo”. A stąd już do skojarzeń z nazistowskim żargonem tylko jeden krok! Pierwsze polskie powojenne produkcje filmowe nie mogły obyć się bez przynajmniej dwu, trzech sekwencji w których maszerujący Wehrmacht śpiewa owo nieszczęsne „Heili, Heilo”.

I tak, w polskiej świadomości, niewinna, studencka (a sądząc z tekstu właściwie pijacka) piosneczka stała się znakiem rozpoznawczym niemieckiego żołdactwa. Oczywiście trudno byłoby kogokolwiek przekonywać, że sam tekst w żaden sposób nie nawiązuje do nazistowskiej propagandy! Już od czasu premiery „Zakazanych Piosenek” sprawa była (i jest po dzień dzisiejszy) aż nadto jasna – nie dalej jak parę miesięcy temu "eksperci" TVP (za czasów rządów PiS) podnieśli ten utwór do rangi „Hymnu Wehrmachtu”.

Jest w pełni zrozumiałym, że o popularności tej czy innej piosenki w pierwszym rzędzie decyduje jej melodia. Sam tekst jest sprawa wtórną. Doskonałym przykładem na poparcie tej tezy jest piosenka śpiewana przez śląskich rezerwistów powracających do cywila po dwu, trzech latach służby w LWP. I nie idzie tu bynajmniej o, jeszcze dziś popularną w całej Polsce, pieśń „Godzina piąta minut trzydzieści…”.

Nasz górnośląski rezerwista przez lata całe śpiewał całkiem co innego, pieśń dziś już całkiem zapomnianą, a mianowicie „To jest rezerwa która do domu powróciła…”. Jak to zwykle na Górnym Śląsku bywało, była to stara niemiecka melodia z tekstem częstokroć do aktualnych potrzeb modyfikowanym. Jeszcze nie tak dawno oddziały Waffen SS maszerowały w jej rytm. Wtedy jednak ze słowami „ Das ist die Garde, die unser Führer liebt…“. No cóż, zawiniła tu (sama w sobie przecież niewinna) chwytliwa melodia.

Górny Śląsk pokochał „szlagry”

Lecz wróćmy do górnośląskiego wesela na przełomie lat 60/70. Niezapomniany czas dla wielbicieli angielskojęzycznej lekkiej muzy. Elvis, Beatlesi i Stonesi. To wtedy, jak piszą socjolodzy, zatrzasnęły się przed rodzicami drzwi pokoi ich nastoletnich pociech. Oczywiście na tzw. zgniłym zachodzie.

W siermiężnym Ostbloku było trochę inaczej. Kto z polskich nastolatków posiadał wtedy swój własny pokój? No i jak przyjęłaby podobną prowokację głowa rodziny? Prawdopodobnie dziś wiadomość o satanicznych praktykach syna czy córki wywołuje mniejszy szok niż sześćdziesiąt lat temu przyłapanie tychże na słuchaniu produkcji długowłosych szarpidrutów.

Ale nie przesadzajmy, również spiżowy Mieczysław Fogg, zalotna Maria Koterbska czy też wyluzowany Jurek Połomski nie mogli się skarżyć na brak wielbicieli. Również w naszym regionie. Spora część górnośląskiej społeczności miała jednak w tym czasie całkiem innych idoli. I broń Boże nie byli to protegowani Stanisława Hadyny.

Ta cześć Górnoślązaków ani myślała pląsać w rytm „odwiecznie śląskiego” trojaka, pomimo że musiała uczyć się go w szkole (swoją drogą dlaczego trzeba nas było uczyć naszego własnego, ulubionego tańca?!). Za nic miała pykającego z fajeczki Starzyka, słusznie podejrzewając go małopolski rodowód (dziwaczny, z gruntu polski tekst, okraszony kilkoma śląskimi słowami. Plus zachęta do duszenia gołąbeczek).

We wspomnianych późnych latach sześćdziesiątych, jak i na przestrzeni lat siedemdziesiątych, wielu Górnoślązaków było bowiem zagorzałymi zwolennikami niemieckiego „szlagra”. Oczywiście również wcześniej niemiecka lekka muza cieszyła się popularnością na Górnym Śląsku, jednakże strach przed represjami nie sprzyjał swobodnemu odbiorowi. Istniały również problemy natury technicznej. Początkowo jedynie radio umożliwiało jako taki dostęp do wytworów niemieckiej kultury masowej.

Radio Luksemburg nadawało codziennie kilka godzin programu w języku niemieckim. Muzykę rozrywkową można było znaleźć również w repertuarze założonej przez Amerykanów rozgłośni RIAS Berlin. Jakość techniczna nadawanych na falach średnich i krótkich audycji byłaby dziś nie do zaakceptowania, problemem było przede wszystkim nieprzyjemne zjawisko „tracenia się fali”. Jednakże wtedy przy radioodbiorniku odbywały się nawet sylwestrowe imprezy. Oczywiście nieoficjalnie, we własnych czterech ścianach i w zaufanym gronie.

Nowe perspektywy utworzyła dopiero postępująca technizacja górnośląskich gospodarstw domowych oraz wiążąca się z nią coraz większa liczba gramofonów (popularnie zwanych adapterami). Sam gramofon (choćby i Bambino) to jednak za mało. Skądś trzeba było wziąć płyty.

Dostępne tu i tam stare płyty szelakowe (78 obrotów na minutę) z produkcjami typu „Alte Kameraden Marsch” były dobre dla najstarszego pokolenia weteranów Wielkiej Wojny, w żaden sposób jednak nie mogły zadowolić gustu wielbicieli nowoczesnego „szlagra”. Heino, Ronny, Tony Marshall, Rex Gildo, Die Flippers – ci właśnie (w Polsce całkowicie nieznani) wykonawcy elektryzowali zmysły górnośląskiego fana! Oczywiście na nowoczesnych 45-obrotowych singlach Arioli czy Polydora. Problemem było dotarcie do tych płyt.

Płyty dostarczał „Ujek z Rajchu”

Wymieńmy wiec kilka podstawowych źródeł zaopatrzenia w płyty. Na miejscu pierwszym pojawia się postać na Górnym Śląsku legendarna, wręcz mityczna: „Ujek z Rajchu”! Szczęśliwcy posiadający owego „Ujka” mogli liczyć na to, że w wysłanym przez niego „pakecie” znajdzie się kilka singli z najnowszymi (tzn. zazwyczaj tymi, które się już „Ujkowi” znudziły) hitami.

Sam „paket z Rajchu” był zjawiskiem samym w sobie. Już dzień w którym na progu pojawiała się porozumiewawczo uśmiechnięta „briftrygierka” z kwitkiem w ręce był dniem szczególnym. Cóż dopiero sam moment otwarcia „paketa”. Kto brał udział w tym misterium, nie zapomni do końca życia tej feerii kolorów, tego szczególnego zapachu Zachodu, tej kompozycji w której mieszały się wonie proszku Persil, kawy Jacobs, czekolady Schogetten, batoników Bounty. Jedno jest pewne. Kto, jako dziecko, raz w tym wydarzeniu uczestniczył, był dla PRL-u na zawsze stracony.

Niestety nader często zdarzało się że „paket” przychodził uszkodzony. Fakt uszkodzenia zawsze miał miejsce „poza terenem kraju”, o czym współczująco informowała Poczta Polska za pomocą specjalnie dołączonego pisma. Obdarowana rodzina stwierdzała z rezygnacją, że zawartość przesyłki nie odpowiada w pełni sporządzonemu przez „Ujka” i wysłanemu w osobnym liście spisowi. Szeroko znana z nierzetelności zachodnioniemiecka Bundespost po raz kolejny nie tylko uszkodziła ale i okradła nasz „paket”!

Okazją do zaopatrzenia się w płyty ze „szlagrami” (niekiedy wraz z adapterem) był również „byzuch Ujka z Rajchu”. Niestety okazja ta zdarzała się wtedy nadzwyczaj rzadko. Nie bez znaczenia był tu aspekt finansowy. PRL zmuszała „Ujka” do obowiązkowej wymiany dewiz po oficjalnym, śmiesznie niskim kursie. 25 a później 30 marek na dzień pobytu i członka rodziny. Przypomnijmy, że zarabiało się wtedy w Polsce w przeliczeniu 50-60 marek. Miesięcznie. Niekiedy jednak na przeszkodzie stały jakieś niewyjaśnione zaszłości dotyczące wojskowej służby „Ujka”, o których to dorośli mówili (o ile w ogóle) pomiędzy sobą tylko po niemiecku.

Oryginalne niemieckie płyty można było kupić na tzw. szaberplacach. Największy z nich znajdował się w Katowicach. Każdego dnia tygodnia przez położony nad Rawą (niedaleko dworca autobusowego PKS) plac przewijały się tysiące ludzi. Tu można było kupić prawie wszystko. Co do cen to miast bawić się w złotówkowe przeliczanki powiedzmy krotko: Wranglery połowa normalnej polskiej miesięcznej pensji, Levisy zaś trzy czwarte.

Az nadszedł dzień przełomowy. Dzień w którym niemiecki „szlager” trafił naprawdę masowo pod górnośląskie strzechy. Dzień wynalezienia nowego, powszechnego, a co najważniejsze taniego nośnika: pocztówki dźwiękowej! Produkcja była technicznie nieskomplikowana, materiał tani, prawami autorskimi nikt się nie przejmował.

Od tego dnia nie było górnośląskiego targowiska, nad którym nie niosło by się zawodzące „ Moooniaa…Moonia…” supergrupy Flippersi . No cóż, stabilność obrotów nie była mocną stroną nowego nośnika! Po pocztowce przyszła kolej na kasetę magnetofonową, później pojawiło się CD. A jeszcze trochę później niespodziewanie nadeszły normalne czasy. We wrocławskiej Hali Stulecia (wcześniej Hali Ludowej, jeszcze wcześniej Jahrhunderthalle) Heino śpiewa „Mein Schlesierland,mein Heimatland”. Normalka. Były nawet wolne miejsca.

Peter Wiescholek
Pistulka

Może Cię zainteresować:

Najsłynniejsi śląscy zbóje, czyli Elias i Pistulka. Nieustraszeni, śmiali, pełni fantazji i przystojni? Niekoniecznie

Autor: Redakcja

13/07/2024

Kadr z filmu Golem i Tancerka z 1917

Może Cię zainteresować:

Roman Balczarek: Od Anschutza do braci Lumière, czyli o tym, jak pierwszy film na świecie powstał na Śląsku

Autor: Roman Balczarek

19/07/2024

Katowice mariacka lata60 fortepan

Może Cię zainteresować:

Śląskie miasta na zdjęciach z węgierskiego archiwum. Lata 40., 50., 60. w Bytomiu, Katowicach, Rudzie Śląskiej, Chorzowie, Gliwicach. Genialne fotki!

Autor: Maciej Poloczek

17/07/2024

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon