Po co nam śląski język regionalny, który będzie zapisany w ustawie?
To byłoby symboliczne. Jeżeli państwo polskie uważa to za jakąś wartość kulturową, to powinno tę wartość finansować. Jeżeli tego nie chce robić, to coś jest nie tak.
Pytanie po co, bo język śląski chyba nigdy nie miał się tak dobrze jak teraz. Wydawane są książki po śląsku, na śląski tłumaczone są klasyki światowej literatury, wystawiane są sztuki teatralne po śląsku...
Nie miał się nigdy tak dobrze, ale to wynika po prostu z naszego „cugu”. Z naszej irytacji tym, że my uważamy, że to jest mowa naszych przodków, a państwo stwierdza, że jest ładna, ale... niech już umrze.
To wszystko dzieje się oddolnie. Czy wobec tego istnieje takie niebezpieczeństwo, że jeżeli śląski język regionalny zostanie wpisany do ustawy i będą jakieś państwowe środki na jego pielęgnowanie, to nie zjawi się ktoś, kto będzie się chciał pod nie podczepić?
Wydaje mi się, że pewnie podepną się, bo zawsze tam gdzie pojawiają się pieniądze, pojawiają się ludzie, którzy by chcieli te pieniądze dla siebie zagarnąć, a przynajmniej ich część.
Czy to mogłoby spowodować jakieś stłamszenie tego oddolnego ruchu i działań na rzecz języka śląskiego?
Stłamszenie raczej nie. Jeżeli pojawiłoby się takie wsparcie państwowe, to raczej samo to, że zmniejszyło się zagrożenie spowodowałoby w ludziach taki mniejszy ciąg do tego, żeby coś w tym kierunku robić.
Czyli mogłoby być tak, że skoro już mamy zapewnione państwowe wsparcie, to można osiąść na laurach i już nic nie robić.
Tak mi się wydaje. Wszystko ma swoje plusy i minusy.
Jest pan jedną z osób, która od dawna działa na rzecz języka śląskiego. Właśnie pojawiło się kolejne pana tłumaczenie na śląski – „Hobit” J.R.R. Tolkiena. Która to już książka, którą pan przełożył?
Dziewiąta. Dziewiąta, która jest oficjalnie wydana, bo jeszcze są rzeczy, które publikuję w internecie udostępniając bezpłatnie. Oprócz tego jeszcze są np.: „Popieluszka”, czyli „Kopciuszek”, „Repōnczka”, czyli „Roszpunka”, „Czerwōno kapuca”, czyli „Czerwony kapturek”.
Sam pan wybiera książki, które tłumaczy? Czy ktoś to podsuwa? Wydawnictwa czy sami autorzy?
Pół na pół. Jedną część z nich sam wybrałem i zainteresowałem wydawnictwa, a druga to inicjatywa wydawnictw, które zaproponowały mi tłumaczenie. Tak było na przykład z „Małym Princem” czy „Niedźwiodkiem Puchem”, które zaproponowało wydawnictwo Media Rodzina.
A jak było z „Hobbitem”?
To była moja inicjatywa. Napisałem do zarządzających prawami autorskimi i gdy mi odpisano, to zainteresowałem tym wydawnictwo Silesia Progress.
Trudno było przekonać zarządzających prawami do „Hobbita” do przetłumaczenia książki na oficjalnie nieistniejący język?
Właściwie to nie. Nie mieli z tym problemu. Podejrzewam, że oni mają wielkie już doświadczenie z tych rzeczami, bo jednak to jest jedna z najczęściej tłumaczonych książek na świecie. Pytali tylko w jakiej formie by to było, ile by było nakładu. Tego typu rzeczy – techniczne i biznesowe.
Oceniali samo tłumaczenie?
Nie byli w stanie ocenić tego tłumaczenia, bo nie mają specjalistów od języka śląskiego. Sprawdzali czy to się zgadza graficznie z ich wytycznymi.
Zainteresowanie śląskim tłumaczeniem „Hobbita” jest chyba bardzo duże.
Tak. Planowany nakład został zwiększony, bo takie było zainteresowanie. Większość już została sprzedana, choć premiera była dopiero 8 marca.
Od czego zaczyna pan pracę przy tłumaczeniu?
Jak już wybiorę książkę, to staram się nie czytać od deski do deski, tylko przejrzeć. Dlatego, że jak wiem co się dalej wydarzy, to mi się pracować nad tym nie chce.
A jak było z „Hobbitem”?
Czytałem go po raz pierwszy i na bieżąco tłumaczyłem. Choć wcześniej się oczywiście do tego przygotowałem czytając różne opracowania. To, że wcześniej nie czytałem „Hobbita”, to wynika z tego, że jestem dzieckiem „Diuny”, a nie Tolkiena. Muszę jednak zaznaczyć, że „Hobbit” mi się bardzo podobał. To świetnie napisana książka.
Zdarzało się, że miał pan problem z jakimś słowem, z tym jak je przetłumaczyć na język śląski?
To głównie są nazwy własne. Choć w tym przypadku korzystałem z instrukcji, którą sam Tolkien przygotował dla tłumaczy. Problemy pojawiały się również przy takich rzeczach, które nie występują w realnym świecie, a jedynie u Tolkiena.
W śląskim tłumaczeniu jedynymi postaciami, które w „Hobbicie” mówią po polsku są trolle. To celowy zabieg?
Tak. W polskiej literaturze jest taka tendencja, że jak się chce pokazać kogoś mało inteligentnego, niedouczonego to się używa jakiejś gwary środowiskowej czy regionalnej. Postanowiłem zrobić więc coś odwrotnego, żeby to było widoczne.
Jak długo trwała praca przy tłumaczeniu „Hobbita”?
Ze trzy miesiące, ale z przerwami. W tym samym czasie tłumaczyłem też inne książki.
Ma już pan wybrane jakieś inne książki, które chciałby przetłumaczyć na śląski?
Tak, mam kilka. Jednak dopóki wszystko nie jest ostatecznie załatwione, to nie będę zdradzał.
Na brak pracy czy zleceń nie ma co narzekać.
Nie, absolutnie nie narzekam. Chociaż pewne rozluźnienie mam, z czego się bardzo cieszę. Poprzedni rok był nieprawdopodobnie zajęty, bo cztery książki przełożyłem, a mam jeszcze inne rzeczy na głowie.
Wracając do początku naszej rozmowy - jest zapotrzebowanie na literaturę po śląsku, jest na to rynek i ten śląskim język ma się dobrze.
Jest zapotrzebowanie, ale nie wiem dlaczego to jest mało zauważane. Dam taki przykład. Za każdym razem kiedy mam spotkanie autorskie, przy jakichś premierach czy z innej okazji, wydawnictwo przywozi za mało książek, bo nie spodziewa się, że wszystko zejdzie. Na przykład przy „Małym Princu” przywieźli 100 książek na spotkanie autorskie na premierę i wszystko zeszło. Ludziom było żal, że nie mogli kupić dla siebie. Mogło się sprzedać i 150, ale niestety. Przy „Kajś” było podobnie.
Może Cię zainteresować: