Jest pan w GKS Katowice od 2018 roku. Przez te kilka lat skład zespołu zmieniał się, ale po mistrzowskim sezonie niespodziewanie również doszło do zmian w kadrze, mówiło się wręcz o osłabieniu drużyny…
Kiedy przychodziłem do GKS wiadomo było, że Katowice będą grały o medal, co było dla mnie bardzo ważne przy wyborze klubu. Poza tym pierwszym sezonem, kiedy było wicemistrzostwo, cały czas widzę, jak ta drużyna jest budowana. Czy po poprzednim sezonie wiedzieliśmy, że zespół będzie słabszy? Ciężko powiedzieć. Wiemy jak wyglądają nasze przygotowania, trenujemy sami, a wspólnie spotykamy się dopiero w sierpniu. Jednak po tym, jak w zeszłym roku GKS zdobył mistrzostwo Polski po 52 latach przerwy, uważałem, że drużyna nie może być na tyle słabsza, żeby znów nie grać o medale. Wiedziałem, że będziemy walczyli o coś więcej. Zresztą każdy w zespole ma jeden cel: mistrzostwo Polski. Choć oczywiście na początku nikt o tym tak nie myśli. To długi proces, trwający przez cały sezon, który pozwala na końcu zostać zwycięzcą.
Czy start w Champions Hockey League zmienił coś w przygotowaniach do sezonu?
Pod koniec maja indywidualnie zaczynamy ćwiczyć i każdy z nas czynnie spędza ten czas. To nie jest tak, że spotykamy się w sierpniu i dopiero zaczynamy trenować. A start w Lidze Mistrzów był dodatkową motywacją, żeby być odpowiednio przygotowanym. I tak też było. Sami trenowaliśmy do końca lipca, spotkaliśmy się na początku sierpnia i przygotowania nie różniły się od tych sprzed roku. Oprócz tego, że pod koniec sierpnia, ze względu na zbliżające się występy w Lidze Mistrzów, pracowaliśmy więcej nad taktyką czy samym „wejściem” w mecze.
Występ GKS w Hokejowej Lidze Mistrzów okazał się dużym zaskoczeniem. Rozegraliście świetne mecze: jednobramkowa przegrana z obrońcą tytułu, szwedzkim Rögle BK Ängelholm, wygrana z ZSC Lions Zurich…
Cieszę się, że zdobywając mistrzostwo po tylu latach dla Katowic, dla klubu, daliśmy kibicom jeszcze coś: możliwość zobaczenia hokeja na europejskim poziomie, bo przecież Rögle czy Zurych to ta najwyższa półka. Miasto zrobiło wiele, żeby lodowisko w Janowie wyglądało godnie i cieszę się, było mi to dane, bo przecież każdy chce się grać takie mecze i sprawdzać się z najlepszymi. A przy okazji to budowało zespół. Bo bez względu na zmiany, do jakich doszło przed sezonem, każdy chciał się pokazać z jak najlepszej strony. Może i nie przeważaliśmy na lodzie, ale wola walki i wyniki były na najwyższym poziomie.
„Potrzebowaliśmy impulsu, meczów o stawkę”
Sezon zasadniczy GKS skończył jednak dopiero na czwartym miejscu, co nie były najlepszą pozycją wyjściową przed play-off. Brakowało regularności, zdarzały się wpadki…
Nie chcę, żeby brzmiało to jak tłumaczenie się, ale mówiłem to już wcześniej. Miałem okazję grać w sezonie z dodatkowymi meczami w Lidze Mistrzów i wiem, jakie jest to obciążające – zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym. A tymczasem po występach w Lidze Mistrzów każdy oczekiwał, że będziemy grali tak samo każdy mecz ligowy. Nikt nie myślał o tym, że przyjdzie zmęczenie. Do tego terminarz był tak ustawiony, że graliśmy w tygodniu trzy mecze, potem mieliśmy dwa tygodnie wolnego, potem znowu graliśmy… To nam nie pozwalało wejść w odpowiedni rytm. Jak potknęliśmy się w meczu z czołowym zespołem, to potem była przerwa. Jak potem graliśmy ze słabszym rywalem, to ta frustracja stawała się jeszcze większa. A potem znowu się robiła przerwa… Wpływ na taką grę w sezonie zasadniczym miało więc kilka czynników. Cieszy mnie jednak to, że drużyna pokazała, że nie można jej skreślać przed zakończeniem rozgrywek.
A potem przyszedł play-off: siedem meczów z Jastrzębiem, siedem z Cracovią. Z Cracovią w „bonusie” były cztery dogrywki, ale nie daliście się wyrzucić z rozgrywek. A Grzegorz Pasiut włączył chyba „nadbieg”: 19 punktów w klasyfikacji kanadyjskiej uczyniło pana najskuteczniejszym graczem tej fazy rozgrywek. Był pan w niezłym „gazie”…
W zeszłym roku było 17 punktów, więc „gaz” był podobny (śmiech). Ale prawda jest taka, że bez względu na to, jak nam szło na lodzie, drużyna była mentalnie cały czas na tym samym poziomie. Potrzebowaliśmy tego impulsu związanego z meczami o stawkę, zaczęliśmy regularnie grać i, co najważniejsze, wygrywać. Tak, końcówka sezonu zasadniczego była tragiczna – to nie był nasz hokej, to nie było to, co chcemy grać. Ale zaczął się play-off i choć na początku było trochę obaw, trochę nerwów, to pokonanie Jastrzębia dało nam odpowiedniego „kopa”. I wiarę w to, że jesteśmy w stanie pokonać każdą przeszkodę.
W półfinale to Cracovia była zdecydowanym faworytem, tak jak zresztą całego sezonu…
Byliśmy przygotowani na wszystko. Tak, Cracovia była faworytem, wiemy dlaczego. Ściągnęli zawodników, na których innych klubów nie było stać. Stworzyli też bardzo szeroką kadrę, tak to przynajmniej wyglądało „na papierze”. Ale całą ligę dodatkowo to motywowało, że robi się z nich faworytów przedwcześnie. A my po prostu robiliśmy swoją robotę. Była to wyrównana seria. Były mecze lepsze, gorsze, ale motywacja była zdecydowanie większa po naszej stronie.