Henryk Waniek: "Śląsko – Silesia – Schlesien"
Nie sądzę, by dzisiaj ktoś jeszcze tak mówił – Śląsko. Ostatni raz słyszałem to około roku 1965 nieopodal Rybnika. Powiedział tak człowiek stary. Już go pewnie nie ma wśród żywych. Może po nim nikt tak już nie mówi?
Nazwa Śląsko – niegdyś częsta, obecnie wymarła – przechwytuje odrobinę historycznej tajemnicy. Słychać w niej pobliże Czech i Moraw. Tak jak w języku Kaszubów dźwięczy sąsiedztwo morza. Nic w tym dziwnego. W XVI wieku czeski był językiem urzędowym na całym Śląsku. Czesko-niemiecko-polski wolapik z ówczesnych dokumentów bezwiednie wyraża europejski kosmopolityzm. Z takiego językowego poplątania wyłania się świat otwartych granic, przestrzeń wabiąca wędrowców, tak jak morski brzeg wzywa do żeglugi. W tamtym czasie Śląsk dla Polski był przedpokojem zachodniej cywilizacji, mostem do Europy, a nawet – w latach swej pomyślności – samą Europą. Mogłoby podobnie być i dzisiaj.
Ale od czasów Łokietka, a jeszcze bardziej Kazimierza Wielkiego polski wzrok polityczny zapatrzył się we wschód, a Śląsko skurczyło się do interesów lokalnych Piastowiczów. Zaś oni – jeśli słowa kronikarza Janka z Czarnkowa wziąć za dobrą monetę – wyłączeni zostali z prawa do sukcesji tronu polskiego w razie wakansu. Wykluczeni, a więc jakby nie należeli do Królestwa Polskiego. Powiada się (choć to mniemanie bez żadnego dowodu), że na Wawelu rozważano rewindykację Śląska, wbrew paktom w Trenczynie i Namysłowie, które były formalnym zrzeczeniem się prawa do księstw śląskich. Na tym zrzeczeniu nieźle Kazimierz Wielki zarobił, i to nawet trzykrotnie. Więc może nawet rozważano odzyskanie Śląska, ale nic z tego nie wyszło. Natomiast „Polska murowana” przez Kazimierza to był głównie „szlak orlich gniazd”, czyli łańcuch zamków obronnych, mających oddzielić Śląsk od Polski. Nie było to tragedią zbyt wielką dla coraz liczniejszych – bo Śląsk rozdrabniał się stopniowo – księstw, których większość (poza jedynym świdnickim) zadowolona była z przynależności do Królestwa Czech, a przez nie pośrednio do Cesarstwa Rzymskiego.
Gdy Korona Polski, niebawem złączona z Litwą, a przez to wciągnięta w serię awantur wschodnich, rosła ponad wytrzymałość własnej tuszy, to Śląsko odwrotnie. Kurczyło się, atomizowało, pogrążało w samorządności mikropaństewek i pojedynczych miast. Były to dwie różne i oddalające się drogi historycznych przeznaczeń. Dopiero po stuleciach przetną się ponownie. Ale zanim do tego dojdzie, Śląsko stanie się dla Polski sąsiadem niemal obcym, a często niemiłym. Dla chłopa przygniecionego trudami bytowania w pańszczyźnianej Polsce, a także dla szlachcica skrępowanego przesądami stanowymi Śląsk był jednak pociągającą alternatywą. Gorszyło to patriotyczną (może tylko zawistną?) część narodu. Wyrazem tego zgorszenia jest pamflet propagandowy z lat dwudziestych XVII wieku, ostrzegawczy „poemat”, chcący powstrzymać zbiegostwo chłopów i ostudzić fascynację Śląskiem. Nosi tytuł Polak w Śląsko. Ciekawe, skąd anonimowemu autorowi tej kiepsko rymowanej rozprawki, niezdradzającej żadnego literackiego wdzięku, pisanej, jakby jej bliżej było do kufla niż do kałamarza, ciekawe więc, skąd mu się wzięło to Śląsko? Ze znajomości potocznej na Śląsku nazwy? Czy z nieznajomości kancelaryjnej formy Śląsk (zazwyczaj Szląsk)? Wierszokleta bez ogródek księstwo bytomskie i jego przyległości nazywa Piekłem, Czyśćcem, Pokutą. Wpływy Dantego? Rzeczywiście, nie był to dla Śląska czas najpomyślniejszy. A jednak tam uciekano. Trudno ocenić dzisiaj skuteczność tej „poetyckiej” perswazji, a tym trudniej przecenić. Pewnie była proporcjonalna do jałowości argumentów, jakie wytacza. W każdym razie czytali ją tylko ci, co czytać umieli. Chyba że odczytywano ją z ambony.
Ale po co się tu odwoływać do historii pisanej, a choćby tylko szczekanej? Przecież mam własną i naoczną. Zatem wyznam od razu, że kieruje mną chęć odjęcia z obrazu Śląska – tego dawnego i tego dzisiejszego – uprzedzeń, uproszczeń oraz kłamstewek większych i mniejszych, narosłych jedno na drugim, w archeologicznym porządku. Bo uprzedzenia do Śląska uważam za rodzaj pielęgnowanej niewiedzy, która sama z siebie rodzi dalszą nie wiedzę. Z Nieświeża, Witebska czy Kijowa, gdzie z całą mocą parły interesy polityczne Rzeczpospolitej, Śląsko w ogóle nie było widoczne. Znajdowało się gdzieś daleko, przyklejone do Czech, do Niemiec. Nieważne.
Nie tylko Polak patrzył w Śląsko z poziomu urojonej wyższości. Z równą albo i nawet większą arogancją postrzegał Schlesien pruski oficjant, szacujący, ile by się z tej ziemi dało wycisnąć. Robił to przeszło sto lat po wspomnianym pamflecie, ale za to jako już prawdziwy właściciel. I jako rzeczywisty zaborca mógł nie tolerować lokalnego języka. Ale już wcześniej w miejsce czeskiego wprowadzono nowy język urzędowy: austryjackie gadanie. Gdy Prusy odgryzły Śląsk od władztwa Habsburgów, wszystkie urzędy, kancelarie i pewna liczba parafii, a z pewnością większość luterańskich – były przestawione na język niemiecki. Nadto odsetek Niemców – chłopów, mieszczan i arystokracji – oraz zgermanizowanych słowiańskich tubylców był już od dawna wysoki.
Otóż ten Prusak urzędnik – nie mówię tu o wyjątkach, których nigdy nie brak – patrzył w Śląsko z podobną zawziętością, bez wielkiego sentymentu, do już istniejących dodając nowe uprzedzenia i przekonanie o własnej wyższości.
Spośród aktualnych sąsiadów Śląska – Niemców, Polaków, Czechów i Morawian – tylko dwaj ostatni wolni byli od grzechu pychy i traktowali Śląsk w poczuciu równości. Nie przesadzali z głoszeniem swej supremacji, uznając pełną suwerenność tej ziemi i jej prawo do swobodnych związków. Zatem o żadnych z tej strony uprzedzeniach nie ma mowy. Kiedy więc przytaczam zgryźliwy Polaka pogląd na Śląsko, to jakże to przypomina tę samą pychę, co Polakowi przeszkadza uszanować Czecha, czyli Pepika. Pewnie i Prusak o Ślązaku myślał podobnie jak o Czechu. Ale nie będę się tu zajmował pruskimi grzechami, skoro mam swoje własne, polskie. Rzecz tu idzie nie o Prusaka, lecz o Polaka. O mnie samego. Ciekawi mnie, że Polak się w Śląsko zagapiał i widział tyle co nic. A także, czemu już w pierwszym wersecie rzeczonego „poematu” użył w wołaczu dziwnej formy – Ślęzaczku! Jakby chciał zawołać: Pepiczku!
Część językowych ekspertów, z niezmordowanym Stanisławem Rospondem na czele, gotowa jest ręczyć naukowym honorem, że nazwa Śląska po chodzi od Ślężan, wymienionych w tzw. Geografie Bawarskjm z IX wieku. Nazwa plemienia miała po chodzić od góry Ślęży lub rzeki Ślęzy. Dalej twierdzi się, że słowo „ślęża” pochodzi od „ślągwa” – słota, wilgoć, błoto. Jak żyję, nie słyszałem, by ktoś używał tego słowa, ale nie jestem językoznawcą. Tylko co słota ma wspólnego za Śląskiem? Czyżby było tu więcej opadów lub jakichś bagien zwracających uwagę? Bynajmniej. A może w Małopolsce lub na Kujawach mniej było ślągwy niż na Śląsku? Bo chyba nie na Mazowszu lub Mazurach, których nazwę wywodzi się od słowa „mazy” – także wilgoć, błoto lub mokradła.
Z kolei językoznawcy niemieccy wyprowadzają nazwę Śląska (Schlesien) od Silingów, wspomnianych przez Tacyta, Pliniusza Starszego i Kasjusza Diona. Było to plemię celtogermańskie, które zawadziło o te ziemie około II–III wieku, podczas swych niespokojnych wędrówek. Mogli to być Wandale zmieszani z Markomanami lub inni mieszańcy, przemierzający tereny, na które nieco później wlali się Słowianie. Ale jest to właściwie obojętne, bo spór – całkowicie nierozwiązywalny – niczego poza jątrzeniem nie przynosi. Jest mi równie obojętne, jak w wieku XVII było, czy ze ślągwy, czy z Silingów wzięło się owo Śląsko oraz Ślęzaczek, do którego Polak zwracał się jak do Czecha. A przynajmniej jak do obcokrajowca, skoro on sam udawał się w Śląsko jak do innego kraju i – kto wie? – innego narodu. No bo o Czechach już wtedy, jeśli się w ogóle mówiło, to przede wszystkim jako o ziemi złej i bezbożnej – niewątpliwe echo czasów husyckich. Nic więcej jedno oko Polaka – to wyraźnie nieżyczliwe – nie potrafiło w Śląsku dostrzec, bo drugie – to bardziej spragnione – biegło spojrzeniem na Dzikie Pola. I już brało na własność Moskwę, a przynajmniej Smoleńsk. Ale w żadnym przypadku Śląska ani półczeskich Ślęzaczków na nim zamieszkałych.
Ciśnie się na usta pytanie – skąd wzięła się ta rezerwa wobec Czechów? Czy to symboliczny odwet za jakieś krzywdy? Za jakie? Czyżby porachunki moralne sięgały jeszcze łupieżczego najazdu Brzetysława na Polan w 1038 roku? Jeśli po pięciuset latach pamięć o tym była tak żywa, to czemu nie cofnęła się o jeszcze parę wiosen, do roku 1003, gdy Chrobry w Pradze nie spisywał się lepiej niż Brzetysław w Gnieźnie. A może polsko-czeskie swary zaczęły się od Świętego Wojciecha, który choć Czech, wziął udział w lechickiej misji do Prusów i spotkał na swej drodze to, czego mógł się spodziewać. Prusowie uśmiercili go w wymyślny sposób. Ale jego ciało w srebrnym sarkofagu znalazło miejsce spoczynku w katedrze gnieźnieńskiej, której był biskupem. Chrobry potraktował te szczątki jak swoje i z okazji wizyty cesarza odjął zwłokom ramię i sprezentował je Ottonowi III. Niedługo potem Czesi zabrali zwłoki świętego do Pragi, gdzie znajdują się one do dzisiaj. Jednak dzięki tajemnemu cudowi odnalazły się także w Gnieźnie i tym sposobem istnieją aż dwie relikwie kanonizowanego Czecha. Która jest autentyczna? A może obie?
Uważamy go w każdym razie za świętego polskiego. Już samo to winno łagodzić nasze z Czechami rozrachunki. Ale w narodowej pamięci głębiej zapisała się krzywda (mimo że nieprawdziwa, to jeszcze wyolbrzymiona), jakiej Polska zaznała ze strony Wacławów II i III, gdy byli również królami Polski. Tylko czy to wszystko nie brzmi śmiesznie? Czy nie prościej byłoby powiedzieć, że Polak nie przepada za Czechem z powodu języka? Czeski w jego odczuciu brzmi groteskowo. Może dlatego, że jest z polskim blisko spokrewniony? Zresztą to samo myślą Czesi o polskim.
Zaryzykuję jednak pogląd, czysty twór intuicji, że stoi za tym potrzeba kompensacji niskiego poczucia wartości. Może także i historyczna zazdrość o to, że gdy oni – Czesi – wcześniej, zręczniej i głębiej wsunęli się w organizm europejski, to my stawialiśmy Europie przedmurze, które zwaliło się nam później na głowę. Może więc w tym „pepikowaniu” wyraża się nasza – poprzez Czechów – pretensja do Europy? Że ona nas zawsze w historii wystawia do wiatru? Jednym słowem: geopolityka.
Sprawie tu podniesionej bardziej potrzebne są pełne pytania niż połowiczne odpowiedzi. Ale mniejsza o cały ten problem. Nie znajduję w sercu ani sporu, ani niechęci, bo jako Ślązak czuję się w Polsce jak poniekąd Czech, choć przecież nie brak tu takich, co nie powiedzą złego słowa na Czecha. Jedną tedy nogą stoję na gruncie języka polskiego, którego pięknem (podobnie jak niedorzecznością) nie mogę się nacieszyć, gdy druga moja – ta bardziej serdeczna – noga uwięzła na Śląsku, czyli prawie w Czechach.
Co nasz największy kronikarz narodowy, Jan Długosz, miał o Czechach do powiedzenia, niech mu Bóg wybaczy. Ale to, że książętom śląskim nie darował przykrych epitetów, domaga się sprostowania. Wiadomo, że nasz wielki historiograf z XV wieku – w szczegółach większych lub mniejszych – rozmyślnie pomijał prawdę lub ją przeinaczał. Wytknęli mu to już Adam Naruszewicz, Joachim Lelewel, Kazimierz Stadnicki. A także Antoni Zygmunt Helcel i Józef Sieradzki. Defekty pomnikowej Historia Polonica usprawiedliwiano zależnością Długosza od politycznych interesów biskupa Oleśnickiego. Marzenia Jana Długosza o odzyskaniu ziemi chełmińskiej, słupeckiej czy śląskiej (ta ostatnia umieszczona na końcu i jakby bez przekonania) należy uznać za jego rojenie lub – w kontekście innych idei, jakie wyrażał – za czystą obłudę.
Powiada zatem Długosz (Dzieła wszystkie, tom IV, 1862), że śląscy Piastowie byli zdrajcami – traditores – bo złożyli hołd królowi Janowi w Pradze. Kto tam kogo zdradził i z jakiej przyczyny, to temat do osobnej dyskusji. Ale przewrotna złośliwość Piastowiczów, jaką im Długosz przypisuje, jest raczej jego własną przewrotnością, a przynajmniej ignorancją. Zdaniem dziejopisa Ślązacy, dla odróżnienia się od Polski, w miejsce białego orła piastowskiego mieli wprowadzić do herbu orła przekornie czarnego na żółtym tle. Tymczasem jak czarne na białym widać, że herb śląski jest starszy od ustanowienia przez króla Jana (1344) swej nadrzędności nad książętami Śląska (supremus dux slezjanorum). Na znanej pieczęci Henryka III (1266) widać już ów tradycyjny herb śląski. Podobny widzimy na nagrobku Henryka IV (1290) w kościele św. Krzyża we Wrocławiu (obecnie w tamtejszym Muzeum Narodowym). Również znana miniatura, przedstawiająca Henryka Probusa jako uczestnika turnieju rycerskiego (Kodeks z Monesse, początek wieku XIV), wyposażyła go w tarczę ze wspomnianym orłem. I wreszcie iluminacje z Legendy obrazowej o św. Jadwidze, zawarte w tak zwanym Kodeksie ostrowskim (1353), pełne są rycerstwa z emblematami piastowskiego orła śląskiego.
Jakaś muza złośliwości podsuwała Długoszowi pomysły o krótkich nogach, jakaś duchowość uprzedzenia – anima aliena. Cóż się więc dziwić uprzedzeniom wieków późniejszych. W czasach Długosza (Oleśnickiego!) naród czeski uważano za jedną wielką bandę husytów. No to przy okazji i Ślązacy nie lepsi.
Niechęci, animozje i uprzedzenia, z których wynikały waśnie, a sporadycznie i krew. A do tego, już w wieku XX, dwukrotne spory z Czechami o ziemię cieszyńską – najpierw w roku 1919, później w 1938. Tego rodzaju incydenty kształtowały obraz Śląska w umyśle polskim. Mikstura sprzecznych ingrediencji – pomieszanie mentalności, języków, wyznań i aspiracji – rozlała się jako Śląsk pomiędzy Polską a Europą. Dopokąd mieszkałem na Śląsku i miałem na co dzień pod stopami ziemię tej ojczyzny mieszańców, nie byłem skory widzieć w niej raju. Mówiąc szczerze – Śląsk (w tym wypadku Górny) nie podobał mi się ani trochę. Mój wzrok otwierał się na niego w miarę upływu czasu i nie bez przeszkód. Najpierw widziałem okolicę grubych obyczajów i szorstkiego języka, który w najlepszym razie uznawałem za polski w nie więcej niż połowie. Potem dopiero zorientowałem się, że obyczaj, który miałem za śląski, był tylko zlewnią prostactwa zewsząd – dla zarobku – tu zbiegłego lub po 1945 niemal siłą – dla repolonizacji – sprowadzanego ze wszystkich stron. Zresztą i w międzywojennym dwudziestoleciu było podobnie. W końcu i język Ślązaków, w którego poprawność szczerze wątpiłem, bo w szkołach był tępiony, okazał się dobrze zakonserwowaną, najprawdziwszą staropolszczyzną. Może nawet bardziej polski niż kresowe, zaśpiewne jodłowanie. Zresztą, mój Boże, małoż to włączono do polskiego z obczyzny? Spójrz my – ślusarz, kształt, gwałt, piekarz, a nawet dom. Rynek, żagiel, granica, zegarek. To z niemieckiego. A ile z rosyjskiego, czeskiego, madziarskiego, tureckiego nawet. Ciekawy byłby słownik wyrazów importowanych do naszego języka.
Moje oczy otwierały się na Śląsk stopniowo i z udziałem wielu akuszerów. Nie będę tu wspominał mego dziadka ani ojca. Im jestem winien osobne słowa, które kiedyś napiszę. Ale muszę uwolnić z pamięci tych wszystkich, którzy odsłaniali mi sedno śląskiej rzeczy. Zacznę od osoby prawie nieznanej, dość przypadkowej w moim doświadczeniu.
O profesorze Włodzimierzu Hodysie jako historyku sztuki jedynie słyszałem – na jego wykłady w Akademii Sztuk Pięknych nie chodziłem. Ale w roku 1964 lub 1965 Hodys wraz z profesorem Jerzym Nowosielskim prowadzili w Bolkowie letni plener studencki, w którym brałem udział. Tam dopiero zobaczyłem z bliska tę żywą legendę. Gdy dziś czytam, co pisze o nim Roman Polański w swoim Romanie (1984), przyznaję, że dość rzeczowo wypunktował słabe strony Hodysa. Ale tu ważniejsze będzie, że Hodys, lwowianin z pochodzenia, a krakowianin z wyboru, a może z losowego wyroku, znał Śląsk i jego zabytki jak własną kieszeń. Na wspomnianym plenerze Hodys nie tracił czasu wśród podchmielonej gawiedzi. Kto tylko chciał, mógł słuchać, jak ten patologiczny gaduła na okrągło wykładał i wykładał. Na ulicy, przy posiłkach, w słonecznym upale i na deszczu. Wcale nie był nudny. Skutecznie dyrygował umysłami studenckimi i hipnotyzował natchnionymi pomysłami.
Którejś niedzieli – podstępnie czy też despotycznie – wywiózł nas do odległego Chełmska Śląskiego, barokowego miasteczka tkaczy, przyklejonego do samej granicy. Z domków przy rynku ocalały tam tylko fasady. To było wszystko, co im zostało po sześciuset latach oddzielenia od rzekomej Macierzy. Krzeszów zaś, gdzie zaciągnął nas jeszcze tego samego dnia, był olśniewającym barokiem sakralnym, oprawionym w pustkowie, mające za horyzont pasmo po bliskich gór. A w miasteczku mauzoleum ostatnich Piastów śląskich, co to już nie znali polskiego, ale się jeszcze obnosili ze swoim piastowskim rodowodem. Hodys miał tyle do powiedzenia, że erudycją mógł zawstydzić każdego Ślązaka. A potem albo się przeciw erudycie sprzysięgły wszystkie rozkłady jazdy, albo sam to perfidnie przewidział, musieliśmy piechotą pokonać około piętnastu kilometrów do Marciszowa. Dopiero stamtąd był pociąg do Bolkowa. A Hodys mówił przez całą tę drogę usłaną miejscami historycznej pamięci. Był to imponujący wykład perypatetyka, bezwzględne prześwietlenie świata, który oglądaliśmy, niedające się ocenić widowisko pięknego i tragicznego przemijania, dławiącej entropii ostatków złotego wieku. Zawdzięczam Hodysowi tę chwilę przejrzenia na oczy i w miejsce uciążliwego banału, znanego mi z codziennej rutyny, zacząłem dostrzegać inny Śląsk, którego to inność wcześniej już przeczuwałem. Ale znałem głównie Śląsk Górny, całą resztę ukrywając w domyśle lub się od niej rozmyślnie odwracając.
Gdzieś na zapleczu pamięci zbierało się ziarnko do ziarnka, zapasy odkryć dawniejszych i przyszłych. Tę wiedzę, zrazu nieprzydatną, zawdzięczam wielu nauczycielom, w większości anonimowym i nieświadomym, że uczą mnie widzieć coś, na co ślepy patrzyłem od dziecka jak Polak w Śląsko. Dozorcy kamienicy, gdzie przez dwadzieścia lat mieszkałem, starcowi pamiętającemu chyba stworzenie świata, sporadycznie gustującemu w denaturacie, w młodości górnikowi, niejakiemu Pohlowi (zdaje się, że na imię miał Klemens), nauczającemu mnie takich słów śląskich, o których istnieniu dialektolodzy nie mają zielonego pojęcia. Dalej, moim kolegom szkolnym, którym nie w głowie był trud maskowania swojej śląskości, a nie dało się jej sfałszować za pomocą dekretowej edukacji. Jeszcze dalej, sprzedawcom sklepowym, bezimiennemu tłumowi tramwajowych współpasażerów, widzom z ciasnych kin przedmiejskich, zawsze cuchnących urynałem czy nawet kibicom sportowym. Słowem – ludzkiej masie, pośród której żyłem i dorastałem. Ona pokazywała mi świat – jego język i obyczaj, nic niemające wspólnego ze Śląskiem fasadowym, fotogenicznie spreparowanym na potrzeby szpalt gazet i kadrów Polskiej Kroniki Filmowej. Fasadę ludnościową Górnego Śląska w latach mojego dzieciństwa stanowiła społeczność nominatów, importowanych – tym razem z „Polski” – Übermenschów.
Za fasadą, pod tą owczą skórą, istniał Górny Śląsk niejako podziemny. Śląsk nizin społecznych, gdzie słowa polskie zderzały się z niemieckimi, co niekoniecznie oznaczało narodowość ich użytkownika. To, że dziś przybywa deklarujących się jako mniejszość niemiecka, jest w jakiejś mierze reakcją na nieszczere (bywało, że brutalne) akcentowanie wyłączności polskiego rodowodu Śląska. Taki fałsz – niezależnie od tego, która strona i pod jakim je pretekstem lansuje, zawsze, prędzej czy później, wywoła paradoksalną reakcję. W latach dwudziestych reakcją na pruską butę i dominację były powstania śląskie oraz podsycany patriotyzm polski. Dziś mamy mniejszość niemiecką, o której rodowici Niemcy nierzadko mówią – Wasserpolen. Tak było (i chyba jest nadal) na Śląsku Górnym czy Opolskim. Tu nie dokonano wysiedleń tak masowych jak na Dolnym Śląsku, gdzie z pierwotnej populacji ostały się tylko jednostki. Natomiast większość nowo przybyłych ze Śląskiem nic nie miała wspólnego.
Czy to drukowane kłamstwo, czy rzeczywistość, która z tamtym stała w sprzeczności, sprawiły, że rozglądałem się za czymś, jeszcze nie wiedząc za czym. I to raczej nie w przestrzeni codziennej – między Katowicami, Gliwicami a Rybnikiem – lecz na rubieżach, które choć nazywały się Śląskiem (tym ze ślągwy i Silingów), to były nim tylko w nazwie, literaturze, zabytkach i w przyrodzie. Dolny Śląsk, choćby przez to, że był terenem spustoszenia, pełnym śladów po czymś, co – jak za dotknięciem fatalnej różdżki – zniknęło, był bardziej tajemniczy i wciągający. Jak obszar zaprzepaszczonej wiedzy i niejasnych sentymentów. Wszystko to leżało jak kawa na ławie. Wystarczyło przetrzeć oczy, aby zobaczyć. Stąd wdzięczność, z jaką wspominam profesora Hodysa. Gdyby nie jego bezwiedna inspiracja, to ten – chronologicznie ostatni – akt dramatu Śląska dostrzegłbym z opóźnieniem.
Teraz wspomnę kogoś, z kim nie łączyła mnie nić bliskości. Znaliśmy się ledwo, ledwo. Unikałem go z powodu smrodu cygar, jaki wokół siebie roztaczał, oraz piwska, które spożywał w nadmiarze. Uważałem go za politycznego sługusa, pisarza oportunistę, literata średniej klasy, gracza z asem w ręka wie. Przeze mnie i moich smarkatych rówieśników traktowany był z lekceważeniem. Niesprawiedliwie. Mówię o Wilhelmie Szewczyku, który przez długie lata był wizytówką śląskiej literatury. Eksponowana pozycja czyniła nas ślepymi na jego aktualne wartości. W połowie lat siedemdziesiątych, gdy opuściłem Śląsk, do czego również przyczyniła się integracja tamtejszego świata twórców z policją polityczną, przestałem go dostrzegać. Ale z początkiem lat osiemdziesiątych coś się w Szewczyku zmieniło. Zresztą może nie zmieniło, tylko doszło do głosu. Przeczytałem wówczas wywiad z nim w katowickim „Gościu Niedzielnym”. Dość ekspiacyjny. Gdybym był młodszy i bardziej cyniczny, może i w tych słowach doszukałbym się oportunizmu. Ale już z tego wyrosłem i – prawdę mówiąc – szczególnie mnie to nie interesowało, że w Szewczyku obudził się Ślązak. Zdarzyło się jednak, że w antykwariacie uległem słabości, kupując w 1986 roku jego książkę zatytułowaną Syndrom śląski. Zrobiłem to wyłącz nie jako zbieracz silesianów. Zajrzałem do niej raz i drugi, aż w końcu przeczytałem w całości. Szczerze uznałem ją za ważną i odkrywczą. Także i we mnie obudziła się potrzeba tonu ekspiacyjnego. Postanowiłem, że podczas najbliższego pobytu w Katowicach zatelefonuję do autora, by wyrazić wdzięczność i podziw za tę książkę. Zanim to zrobiłem, Wilhelm Szewczyk umarł. Żałuję tej opieszałości. Tyle mam tylko satysfakcji, że dom, gdzie w Katowicach mieszkali moi rodzice, stoi przy nowo mianowanym placu imienia Wilhelma Szewczyka*. Nieco później byłem poruszony jego esejem w monografii Katowic (Bogucice, Załęże et nova villa Katowice, 1993). Ale jeśli niczym innym, to przynajmniej Syndromem śląskim zasłużył sobie na ten drobny gest uznania, na który przecież każdy autor liczy w zakamarku serca. Ta książka, między innymi zaletami, posiada moc scalania Śląska, różnego i rozdartego, w ścisłą całość.
Jeśli atrakcyjna i rzetelna książka może scalić w indywidualnym sercu kawałki rozbitej całości, to co mogłoby połączyć te odłamki w odczuciu społeczności, grupy ludzkiej, masy? Znane są moce integrujące pewnych haseł, sloganów i prostych symboli. Potrafią odsłaniać jądro przedmiotu i pobudzać energię duchową. Tak przynajmniej bywało w przeszłości. Kawałek hostii podniesiony wysoko i pokazany tłumowi średniowiecznych dewotów wzniecał skruchę i ogólny płacz. Wiadomo, jaki zamęt w duszyczkach XVIII wieku wywołała czapka frygijska. A co dopiero swastyka lub sierp z młotem w wieku XX? Alegorie i emblematy, jak baśniowe zaklęcia, odmieniały rzeczywistość. Wpływały na bieg historii i kształtowały ją. A później symbolizowały jej kulminacyjne epizody. Czy tak jest nadal? Czy dzisiaj – w sensie takim lub innym – jesteśmy jeszcze podatni na hipnozę sloganu? Pewnie wierzą w tę podatność producenci reklam komercyjnych. Zapewne też niejedna frakcja ideologów, politycznych demagogów i naciągaczy. Ale czy duchowi człowieka współczesnego, postrzępionego przez sprzeczne możliwości, wielokrotnie oszukanego, zwodzonego przez spryciarzy, przez zręczne niedomówienia lub jaskrawe kłamstwa, czyli nam samym, żyjącym w kulturalnym harmidrze, czy jest w ogóle potrzebne doświadczenie integrujące? Czy jeszcze cenimy wewnętrzną, duchową jedność?
Łatwiej mi sobie wyobrazić, że ktoś nie zrozumie tego pytania, niż odpowie przecząco. Zakładając jednak, że pytanie jest zrozumiałe, a pragnienie integracji wystarczająco mocne, byłoby lepiej, gdyby nas integrował nie dogmat ani polityczna utopia. Nie byłoby źle, gdyby scalenie wewnętrzne rozpoczynało się, wiodło poprzez, a wreszcie prowadziło ku prawdzie. Ku cudowi bezgrzesznej świadomości. Ale co może uczynić nawet najbardziej wymyślny slogan, alegoria, uderzający emblemat lub głęboka parabola wobec wszechmocy telewizyjnej, dezintegrującej ciuciubabki? W ogólnej liczbie wygłaszanych idei i powstających dzieł, w zalewie przebiegłej miernoty prawda jest ułamkowa. Potęgi sprawcze naszego świata nie są bynajmniej zainteresowane integracją ludzkiego ducha. Przeto kultura artystyczna, która by mogła być terapią w tym stanie rzeczy, woli raczyć nas lekkostrawnym pozorem i lipą na wzór „amerykański”.
Jestem z natury pesymistą, który jednak swój pesymizm uważa za odmianę realizmu, czyli zdrowy rozsądek. Ta przywara zdaje się wmawiać mi, że nie zanosi się na zmianę kolektywnego, psychicznego rozstroju. Więc może coś innego ma ją – zdezelowaną biedaczkę – wyręczyć w dziele powstrzymania rozpadu? Przyjmijmy, że nie slogany, emblematy, dzieła pisarskie, filmowe czy muzyczne będą ratunkiem przed rzeczywistością substytutów, lecz może coś innego. Dzieła natury?
Mówi się dziś o naturze jak o fantomie czegoś bez mała minionego. Ratujemy jej resztki. Już prawie jej nie ma. Zdaniem nadwrażliwych ekologów natura jest obszarem śmiertelnej konwulsji. Wśród argumentów wytaczanych przez obrońców natury udręczonej te najsilniejsze mogłyby się wykazać śląskim rodowodem. Nie bez racji. Śląsk jest wzorcowym przykładem skutków rabunkowej gospodarki. Mimo to problem „natury” (nie przekładając tego na uproszczenia – czyste powietrze i wodę, nie skrępowaną bujność wegetacji, swobodę żywiołów biologicznych i prawne zrównanie zwierząt z prawami człowieka) znajduje się w zupełnie innym miejscu, mniej dostępnym dla ingerencji i cywilizacyjnych zakłóceń.
Problem natury znajduje się nie w lesie, lecz w nas samych. Okrzyczane zmiany kodu genetycznego, wynikające z zatrucia środowiska – nawet jeśli są tylko „naukowym” przesądem – wpędzają nas w poważną frustrację. Ale jakkolwiek byłaby ona wielka, to ciągle jesteśmy w naturze obecni, bowiem ona tkwi w nas. Dodam tu jeszcze, że przy solidarnym stosunku do ideałów ekologii nie mogę zapomnieć, iż na jej gruncie możliwe są – jak we wszystkim – zatrucia świadomości przez fałszywe racje.
Pojmowanie natury jako odpornej na zakłócenia i wbrew wszystkiemu idącej niestrudzenie swoją drogą wyniosłem ze Śląska bardziej niż stamtąd, gdzie wyziewy naszego stulecia nie są tak raniące. Nie chodzi o to, że właśnie tam, w swoich ocalałych resztkach, natura daje dowody swej siły. Chodzi o to, że apostołowie ekologii, wojujący o naprostowanie relacji człowiek–otoczenie, są w ważącej części niewrażliwi na rzecz podstawową: relację człowiek–przestrzeń. Dla wewnętrznej integracji nie ma zagrożenia większego jak zaburzenie lub zakłamanie poczucia orientacji przestrzennej albo poczucia przynależności człowieka do określonego miejsca. Nie było w historii większych okaleczeń duchowych niż wielkie, przymusowe migracje ludności. Egipski dom niewoli czy niewola babilońska są najbardziej dramatycznymi epizodami historii biblijnej. Wielkie przesiedlenia z czasów sowieckich, okupacyjne rugi, masowe ucieczki i wypędzenia po roku 1945 – to na chybił trafił wybrane przykłady mówiące o katastrofach, wobec których nierównowaga ekologiczna jest incydentalną błahostką.
Nie ma mowy o sublimacji ludzkiego ducha, dopóki nie są określone przestrzenne ramy egzystencji. Jak długo człowiek nie ma pojęcia, jak nazywa się i gdzie się znajduje jego „ziemia święta”, tak długo jest wrakiem ludzkim, dryfującym z tragicznymi prądami. W moim przypadku „ziemię świętą” – raczej wybraną niż obiecaną – dostrzegłem w przestrzeni rozciągniętej równoleżnikowo od źródeł Wisły do zlewiska Nysy Łużyckiej i Odry. Z im większego oddalenia – Nowego Jorku, Paryża czy Florencji – oglądałem ów geograficzny okruch Europy, tym silniej czułem jego szczególność i wewnętrznie scalający magnetyzm. Tym łatwiej odczuwam i rozumiem wszystkie „ziemie święte”, jakie w rozmaitych okolicznościach odkrywają i czczą moi bliźni.
W przestrzennej określoności Śląska i spoistości jego terytorium znajduję zdecydowanie więcej niż w kulturowym ornamencie, w jaki go kiedykolwiek oprawiono. Bo w przeszłości Polak w Śląsko patrzący wcale tego ornamentu nie dostrzegał: Norwid, który spędził kilka godzin w gospodzie w Mikołowie, Zygmunt Krasiński, który przenocował w Mysłowicach, Łukasz Górnicki, co się urodził w Oświęcimiu. Co oni widzieli? Niemców? Czechów? A może nawet, ku wielkiemu zdziwieniu Kolberga – coś polskiego. Prawie polskiego.
Jak wcześniej powiedziałem, to nie artystyczny, sztuczny wizerunek Śląska ma uruchomić potencje, potrzebne do odczytania prawdy o tej ziemi i jej ludziach. W każdym razie na pewno żaden z już powstałych i istniejących tego rodzaju elaboratów. Wobec zawodności przekazów literackich i artystycznych większą nadzieję pokładam w języku natury.
Zgorszyć się mogą bywalcy bibliotek uniwersyteckich oraz oczytane akademickie łepetyny, gdy powiem, że w moim odczuciu jedynym wiarygodnym opisem świata może być tylko zapis utrwalony na powierzchni ziemi. Natura sama – ale też kulturowe ukształtowanie środowiska – zawiera informacje, o jakich się filozofom nie śniło. Odczytanie lub choć by tylko odczucie treści tego zapisu wymaga instrumentów (wiedzy, wrażliwości, wyobraźni) bardziej czułych niż naukowa rutyna i scjentyczny żargon. Informacja zawarta w krajobrazie nie poddaje się interpretacjom ad usum delphini. Bo jest to zapis bezwzględny, prawdziwy i wolny od wszystkiego, co by mu narzuciła inwencja pisarza. Do jego odczytania wystarcza nagi instynkt. Intuicja. A tego może najbardziej brak człowiekowi naszej cywilizacji.
Lecz przecież ten sam człowiek, znalazłszy się na wodzie, w nocnym lesie, na szczycie góry w pogodny dzień lub gęstniejącej mgle czy wreszcie wobec jakiegokolwiek zagrożenia, nawet jeśli jest skrajnym miejskim fajtłapą, w odruchu trwogi odnajdzie w sobie ów zbawienny instynkt. Nawet jeśli dotąd nie miał pojęcia o jego istnieniu, on go uratuje. Ten rodzaj wiedzy i wrażliwości dany naszemu gatunkowi, gdy uwolni się z opresji kulturalnych prze sądów, może odczytać krajobraz – pismo ziemi i prawdę świata.
Takoż i ja, obok ksiąg, tekstów i zabytków opowiadających Śląsk, czytałem przede wszystkim księgę natury. Jej stronice były wymownie rozłożone w śląskim pejzażu, w jego istotnych miejscach. Ta druga lektura – jej prawdomówność – wielekroć prostowała umyślne lub niezamierzone kłamstwa tej pierwszej. Księga natury, w którą wczytywałem się poprzez ziemię śląską, ma też swoje treści ukryte. Pod tym, co widoczne na powierzchni jej kart, znajduje się też przekaz głębszy, wykraczający poza historię. Niezależnie od tego, co powiedziałby tu naukowiec – niekoniecznie uczony – tak właśnie sprawy wyglądają.
Ale nie będę już igrał z cierpliwością racjonalistów, dla których nie istnieją suwerenne racje ziemi, jej własne prawa, oczekiwania i przeznaczenia. Wracam do tego, gdzie – ufam, że skutecznie – porównałem Śląsk ze skarbnicą treści zapisanych na jego powierzchni. Aby to przekonywająco przedstawić, musiałbym z moim rozmówcą-czytelnikiem udać się na jakąś śląską Górę Przemienienia i pokazać mu wszystko to, czego nie jestem autorem i co właściwie mógłby sam zobaczyć, jeśli to tylko nie jest Polakiem w Śląsko. Nie wyręczy nas w tym nawet najbardziej przebiegły aparat fotograficzny. Zatem nie ma innego wyjścia niż pokazanie stosownego obrazu – malowanego, rysowanego, a może opowiedzianego – zawierającego summę idei, z których tutaj wspomniałem o zaledwie kilku.
Można być Ślązakiem na mocy miejsca urodzenia. Można się urodzić na Śląsku i nie być nim ani trochę. Można przeczytać wszystko, co o Śląsku napisano, i nie zrozumieć ani krztyny. Lecz można też, urodziwszy się gdziekolwiek i nie znając ani jednej książki, żyjąc tam stale, lub tylko przelotnie, stać się Ślązakiem tylko dzięki odczytaniu tajemnego przesłania, wydrukowanego przez naturę na sobie samej. Ktokolwiek jest dotknięty łaską tego przekazu, jak profesor Hołdys, jak Joseph von Eichendorff, opat Bodo z Księgi henrykowskiej, Horst Binek zmarły w Monachium, niejaki Janosch (Horst Hecker) żyjący na Wyspach Kanaryjskich czy wreszcie – pominąwszy setki osób – ja sam, ten wchodzi w krąg wiedzy rzadkiej i na swój sposób elitarnej. Elitarnej, ale dostępnej wszystkim chcącym ją poznać. Pierwszy krok ku niej potrzebuje tylko mapy, dosłownie lub w przenośni, mapy, która jest obrazem, albo obrazu będącego mapą. Przestrzeni opisanej językiem kartografii. Sumy miejsc, spośród których wybierzemy najważniejsze.
W jednej z książek Carlosa Canasta mamy opis próby, jakiej poddany jest aspirant do procedur indiańskiego czarownictwa. Zadanie polega na tym, by znalazł na tarasie domu czarownika punkt, który jest miejscem w ł a ś c i w y m. Po całonocnym po szukiwaniu, pełnym dramatu prób i błędów, punkt zostaje odnaleziony. I dopiero od tej chwili rozpoczyna się właściwa nauka. Jest to trafna przenośnia pierwszego kroku. Ku czemukolwiek. Miejsce. Punkt. „Dajcie mi punkt, a zobaczycie, co zrobię!” – obiecywał grecki mędrzec.
W skali globu Śląsk nie jest większy od punktu, ale zanim cokolwiek zrozumiemy, musi być odnaleziony ów punkt. Gdy to zostanie zrobione, cała reszta – choć nie bez wysiłku z naszej strony – przybędzie sama. Zatem najlepiej będzie, jeśli weźmiemy – na początek naszego zrozumienia i na zakończenie niniejszej rozprawki – pewną sędziwą mapę Śląska. Na jej winiecie czytamy: Silesiae typus descrjptus et editus a Martino Hellwig Neissense et nobili viro Nicolao Rheddinger dedicatus Anno 1561.
Na tej mapie, której prawy brzeg opiera się o Kraków (Crackaw), a lewy o Budziszyn (Bavdzen), jest też werbalne opisanie przedstawionej ziemi. Opisanie nosi niemiecki tytuł Die Schlesi i takoż jest na pisane archaicznym, prowincjonalnym językiem niemieckim. Nie ręczę przeto za akuratność mojego tłumaczenia:
Księstwo Śląska jest lennem króla Czech w Cesarstwie Rzymskim. Kraj ten jest szeroki na trzy dni, a na dziewięć długi. Na północy, czyli Septentrium oraz na Oriencie, czyli wschodzie słońca, styka się z królestwem Polski, zaś na Meridium, czyli południu, z krajem Czech i Moraw, przeto na Occidentum, czyli na zachodzie, ma Łużyce. Jest to ziemia żyzna i dająca wszelkie pożywienie w takiej obfitości, że rzadko gospodarz nie cieszy się nadmiarem plonu. Jest to także ziemia czarująca, z górami pokrytymi lasem oraz wieloma rzekami, z których wszystkie spływają do Odry (która całą swą długością przemierza ten kraj). Są tutaj dwa księstwa: jedno w Legnicy i jest tam potężny władca kraju i ludu, inne w Świdnicy, ale nad tym jest władza Króla Czech, który ustanowił tam starostę, zatem w pałacu w Jaworze i corocznie w Świdnicy wraz z całą szlachtą tego kraju odbywa się czterokrotnie Sejm Krajowy (Landtag). Najbardziej przestronnym miastem tego kraju jest Wrocław (Preslaw oder Bressel), znany też jako Vratislavia po łacinie, rzeka Odra (jej źródła są w Górach Czeskich, zaś pod Szczecinem wpada do Morza Wschodniego) przepływa przezeń i przy tej naturalnej sposobności służy jego mieszkańcom, czyniąc zeń miasto urocze. Jest tu jeszcze Nysa (dawne biskupstwo, które jest teraz przeniesione do Wrocławia), Świdnica, Opole, Jaegernsdorf (Krnov) etc. Zatem cały kraj jest dobrze zapełniony miastami i wioskami i ma dużą liczbę mieszkańców, także w samym Wrocławiu (jak mówią przyjezdni) mieszkańcy i gospodarze z całego kraju odbywają targi, gdzie smalec, masło, sery, mleko i inne produkty krajowe można zobaczyć i kupować, wskutek czego ubierają się w atłasy i noszą złote łańcuchy, zupełnie jak szlachcice. Kraj ten nie ma zbyt wiele wina, ale ludzie sprowadzają je z Węgier i Moraw w dużych ilościach. Pije się za to piwo, z którego jeden gatunek zwany jest seps, a jest tak mocne, że nawet wino mu nie dorówna. Mową tego kraju jest niemiecki, głównie w miastach, zaś tu i tam we wioskach mówi się po wendyjsku (Windisch) lub polsku.
Tytułem wyjaśnienia trzeba dodać, że owego wendyjskiego języka, mowy Łużyczan, w owym czasie Niemcy nie odróżniali od dialektu śląskiego: obie mowy uważano za jeden słowiański język. Oto więc zanim Polok w Śląsko spojrzał i opisał, co widział (piekło, czyściec i pokutę), dwaj poczciwcy z Nysy w zwięzłym tekście i w obrazie pięknej mapy, przeszło pół wieku wcześniej, pokazali Die Schlesi.
Pierwsza polska mapa Śląska, będąca zresztą odręcznym szkicem, zostanie nakreślona dopiero trzysta pięćdziesiąt lat później przez Jerzego Samuela Bandtkiego, który zrezygnował z kariery uniwersyteckiej we Wrocławiu, aby jej nie zrobić w Krakowie. Najważniejsze, że było jak było, ale wynikło z tego kilka dobrych pretekstów do napisania rozprawki takiej jak ta, którą właśnie zamykam kropką.
* Dodaję tu z niesmakiem, że w roku 2019 po wielu sprzeciwach uchwała Najwyższego Sądu Administracyjnego uznała, że odtąd będzie to plac imienia Marii i Lecha Kaczyńskich. O ile wiem, nigdy w Katowicach nie byli.