„Historia Sosnowca”, według tekstu i w dramaturgii Weroniki Murek, w reżyserii Katarzyny Szyngiery, to jest spektakl osobny i oryginalny; zarówno w sposobie narracji, jak kształcie scenicznym. I nie jest prosty w odbiorze; gdy przeoczymy jedno ogniwo akcji, ryzykujemy, że nie doszukamy się kolejnej warstwy znaczeń.
"Historia Sosnowca" nie tylko o Sosnowcu
Przedstawiana historia tylko z pozoru jest bowiem chronologicznym zapisem wydarzeń. Najpierw pusta przestrzeń leśna, potem raczkujący kapitalizm, przechodzący w fazę żarłocznej pazerności, rewolucja 1905, i tak dalej, i tak dalej, aż do dnia nieomal wczorajszego.
Orientację widza na osi czasu ułatwiają daty, wyświetlane na monitorach, ale ta historia nie biegnie linearnie. Nie jest prostą linią, prowadzącą widza od wydarzenia do wydarzenia! Jest spiralą, co jakiś czas niepokojąco powtarzającą tę samą sytuację. Zmieniają się epoka, konteksty historyczne i społeczne, kostiumy, język, ale nie zmieniają się mentalność i zachowanie ludzi.
Zawsze ktoś nad kimś dominuje, ktoś mocniejszy podcina skrzydła słabszemu i strąca z wierzchołka w przepaść. Żona kapitalisty pogardza służącą, odreagowując własne kompleksy, bo i jej wytworna suknia przewiązana jest krępującym ruchy sznurem. Bogata emancypantka z czasów międzywojnia protekcjonalnie poucza robotnicę o jej (robotnicy) obowiązkach wobec… społeczeństwa, bo sądzi, że jako kobieta z wyższych sfer ma do tego prawo. Pracownica fabryki włókienniczej wykrzykuje pretensję do działaczy Solidarności, że teraz to oni kupili monopol na przywileje, bo tak mogą i chcą. Linia zdarzeń wciąż zatacza koło i mimo upływu czasu, wciąż jesteśmy w tym samym punkcie. Tylko niektórym z bohaterek udaje się wybić na samodzielność; droga do emancypacji, w najogólniejszym słowa znaczeniu, bywa bowiem bolesna. I nie zawsze kończy się sukcesem.
Przypowieść o przekleństwie niemocy
Ale… Ale znów nie jest tak, jak mogłoby się państwu zdawać. Przedstawienie w żadnym momencie nie zmienia się w dramat polityczny. Choć mowa tu nierówności klasowej i nierówności szans, spektakl nie kieruje się w stronę scenicznego naturalizmu. Weronika Murek i Katarzyna Szyngiera zachowują metaforyczny charakter narracji, nadając jej wydźwięk uniwersalny. Na przykładzie Sosnowca, i poprzez postacie z nim związane, realizatorki snują szerszą przypowieść o przekleństwie niemocy, z której trudno się wyplątać. Nie wszyscy mają na to dość siły i determinacji.
Zresztą nazwa Sosnowiec pada ze sceny ledwie kilka razy. Ale to jest historia Sosnowca. Bo drugim wątkiem spektaklu są losy kobiet, które w jakiś sposób związane były z tym miastem. Nie wszystkie o kryształowym charakterze, ale wszystkie walczące o swoje miejsce w nieprzyjaznym świecie. Genotyp niemocy przełamywały w różny sposób, a przynajmniej próbowały go przełamać.
Podziwiam pracę realizatorek, które dotarły do rozmaitych źródeł, przekazów, a nawet listów i przywróciły ich nazwiska współczesnym mieszkańcom. Sama kilka razy pisałam artykuły o braciach Schoen, a jednak przeoczyłam fakt, że mieli też siostrę Fanny, po mężu Lamprecht, która w Sosnowcu mieszkała przez lata. Podobnie jak to, że Izabela Czajka-Stachowicz, kobieta o pogmatwanej przeszłości i wielkich zasługach dla ratowania zabytków, ale też moja ulubiona autorka książek wspomnieniowych, urodziła się w Sosnowcu. To kapitalny materiał dla wszystkich zainteresowanych mniej oficjalnym życiem miasta.
Oryginalna forma spektaklu Teatru Zagłębia
Teatralną wędrówkę po meandrach jego historii ułatwią liczne wskazówki, ukryte w tekście, nazwy ulic i dzielnic, nazwiska etc.. To miasto zawsze było przecież tyglem kultur i narodów, a przemysł i handel określały jego puls. Z przekazów i opracowań historyków znamy ważniejsze wydarzenia i głośne nazwiska, przede wszystkim jednak mężczyzn. Myślę więc, że przypomnienie postaci kobiet - znanych z nazwiska, a czasem i nie - właśnie w kontekście walki o własną tożsamość wzmacnia uniwersalne przesłanie całości.
Jeszcze słowo o formie spektaklu, bo i ona jest niecodzienna. Przedstawienie grane jest bez przerwy, składa się jednak jakby z trzech różnych jednoaktówek. Pierwsza, utrzymana w konwencji na poły baśniowej, na poły… absurdalnej. Druga, (atmosferą i zachowaniem bohaterów przypomina nieco Gombrowiczowski dom mieszczański z „Ferdydurke”) ma w sobie rys parodii i najbliższa jest realizmowi. Część trzecia, dziejąca się współcześnie, to zaś brawurowo wykonany… minimusical. Poszczególne części spektaklu, mimo daleko idących różnic konwencji, uzupełniają się i dopełniają. Nie tylko dzięki precyzyjnemu scenariuszowi i reżyserii. Także dzięki wysiłkowi wszystkich aktorów i realizatorów, tworzących prawdziwie zbiorową kreację. Polecam.
Może Cię zainteresować: