Ramy czasowe sztuki Katarzyny Błaszczyńskiej "Kiedyś było nam dobrze" to tylko kilkadziesiąt minut, w czasie których bohaterowie starają się zanalizować powody uczuciowej klęski swojego związku, a widzowie towarzyszą im w tej słodko-gorzkiej podróży w przeszłość, próbując solidaryzować się z którąś ze stron konfliktu.
"Kiedyś było nam dobrze" - nowa propozycja katowickiego Teatru Korez
Rzecz w tym, że my, widzowie, nie byliśmy bezpośrednimi świadkami żadnego z tych wydarzeń i nie mamy pojęcia, jak było naprawdę! Poznajemy tylko strzępki wspomnień bohaterów, wyraźnie modyfikowanych przez nich, w zależności od sytuacji, w jakiej zostają przywoływane. I tu tkwi haczyk, na który dajemy się złapać od pierwszej sceny spektaklu, sztuka Katarzyny Błaszczyńskiej zbudowana jest bowiem na zasadzie spirali - czy bolera jak, kto woli – więc fakty pozostają te same, ale co chwila poznajemy je z innej perspektywy. I niemal automatycznie zmieniamy także swoją ocenę sytuacji, gubiąc się powoli w gierkach bohaterów.
W efekcie typowa opowieść o rozwodzie zmienia się w serię trudnych pytań, a dramat nabiera głębi. Czy Oni kłamią? A jeśli tak, to kogo okłamują: siebie, czy partnera? Czy z traumatycznych wspomnień wybieramy obiektywny obraz zdarzeń, czy raczej ten, który podkręca nasze poczucie krzywdy? Czy manipulacja to narzędzie sprawiedliwej kary, czy tylko podła droga na skróty do upokorzenia partnera? Czy Ona jest rzeczywiście nadopiekuńcza i zaborcza, czy to tylko On wpędza ją w kompleksy, stale krytykując? Czy On jest lekkoduchem, czy jednak facetem, któremu małżeństwo zabrało poczucie własnej tożsamości? I do czego ma prowadzić to wyczerpujące mocowanie się, skoro ich relacje z tych samych zdarzeń są tak diametralnie różne?
Wieloznaczność postaci wytrąca widzów z łatwych skojarzeń
Z minuty na minutę akcja sztuki nabiera tempa, a emocje przypominają zapis kardiogramu, z niebotyczną amplitudą. Reżyser Piotr Bułka nie puszcza jednak tych emocji samopas, wszystkie zachowania bohaterów pozostają pod kontrolą, każdemu atakowi odpowiada kontra.
Podobnie budowane są przez aktorów postacie, których niejednoznaczność wytrąca publiczność z łatwych skojarzeń. Daria Polasik-Bułka jako Ona raz bywa łagodna i zagubiona, raz zapiekła w pretensjach, dokładnie pół na pół. Bartłomiej Błaszczyński jako On raz wydaje się klasycznym Piotrusiem Panem, raz zdeterminowanym ojcem, który być może (znów nie jesteśmy pewni, czy tak było) zlekceważył chorobę syna, ale teraz walczy o kontakt i opiekę nad dzieckiem. Jest jeszcze Matka bohaterki, w interpretacji Izabelli Malik, nie wiadomo, czy będąca przekleństwem swojej córki, czy ofiarą jej histerii. I psychoterapeuta – w tej roli Mirosław Neinert – postać pozornie (!) najłatwiejsza do zdefiniowana; o ile naprawdę dał bohaterowi tę wizytówkę
Który z tych portretów jest prawdziwy? Wszystkie i żaden. Autorka sztuki świadomie niczego nie wyjaśnia i nie zamyka żadnego z wątków, prowokując widza do stawiania własnych diagnoz. Nawet tytuł spektaklu – „Kiedyś było nam dobrze” - nie do końca pozostaje oczywisty. Bo gdyby zamiast kropki postawić znak zapytania…? Jest o czym myśleć