Recenzja spektaklu "Tkocze" w Teatrze Śląskim w Katowicach
„Tkocze”, w to w ostatnim czasie druga już pozycja Teatru Śląskiego, dotykająca problemu nierówności klasowej i ekonomicznej, oparta na podobnym kośćcu narracyjnym. Myślę o adaptacji powieści Emila Zoli „Germinal”, w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego; spektaklu, który przeszedł jakoś bez echa, choć zaskakiwał nieskrępowaną wyobraźnią realizatorów, ujmującą powieść Zoli w ramy gigantycznej metafory.
Maja Kleczewska wybiera inną drogę. Pozostając w ramach dokumentalno-społecznej opowieści Hauptmanna, uniwersalizuje jednak problem, rezygnując z konkretnego miejsca i czasu akcji. Założenie jej spektaklu jest dość jasne – globalizacja biedy, wcześniej czy później, bez względu na epokę, musi zaowocować żądzą zemsty i wybuchem gniewu, który zrujnuje stary porządek. Choć ten nowy wcale nie musi być lepszy…
Bunt głównym bohaterem spektaklu
Zasadnicza zmiana w stosunku do pierwowzoru dramatu zasadza się jednak gdzie indziej. Kleczewska głównym „bohaterem” spektaklu czyni sam akt buntu (wypełniający prawie w całości drugą część przedstawienia), natomiast powody, z jakich ten bunt wynika, jedynie sygnalizuje. Jakby mimochodem.
Tymczasem sztuka Hauptmanna nie jest wyłącznie scenicznym obrazem rebelii. Jest przede wszystkim diagnozą powodów, które tę rebelię wywołały i tlą się w upokarzanej społeczności jak lont, który dopiero w końcu dramatu doprowadza do wybuchu. Każdy bunt ma przecież swoje podglebie. U Hauptmanna jest to odarcie robotników z godności, niesprawiedliwość, nędza, głód, nieustanne poniżanie, ale też paraliżujący strach przed utratą marnie opłacanej pracy i bezwzględnością pracodawcy. To wszystko odkłada się w bohaterach przez lata, zatruwając coraz trudniejszą codzienność. W katowickim spektaklu ich dramat istnieje jednak gdzieś „poza kadrem”, choć autor – także w rozbudowanych didaskaliach – nieustannie zwraca na te zjawiska uwagę.
I nie chodzi o to, by epatować widza jakimś dokumentalnym, naturalistycznym obrazem wychudzonych ludzi, „którzy kroczą od poniżenia do poniżenia (…) kaszlący i zabiedzeni (…), o brudnobladej barwie twarzy” (cytat za Mirosławem Syniawą). Wystarczyłby skrót myślowy, symbolizujący, że długoletnie upodlenie właśnie teraz (!) przekracza ludzką miarę, że cierpienie za chwilę przerodzi się w gniew, nad którym nikt nie będzie w stanie zapanować. Tego kontekstu brutalnej rzeczywistości w katowickim przedstawieniu prawie nie ma, a bunt tkaczy zdaje się wynikać nie z dramatycznego odruchu samoobrony, tylko z jakiegoś bliżej nie zidentyfikowanego planu. Tym sposobem późniejsze wydarzenia pojawiają się nie wiadomo skąd, a spektakl traci umocowanie w scenicznej rzeczywistości
I to od pierwszej, kluczowej dla dramatu, sceny, gdy bohaterowie oddają wykonaną przez siebie pracę, błagając o uczciwe jej wycenienie. U Hauptmanna słychać pierwsze pomruki złości, które dają późniejszym przywódcom strajku paliwo do działania, ale nie jest to jeszcze decyzja wszystkich robotników o przystąpieniu do buntu. Ta świadomość dopiero się budzi. U Mai Kleczewskiej – wszyscy zgromadzeni gotowi są do natychmiastowej rebelii i wręcz prowokują odbierającego towar ekspedienta do reakcji.
Nędza tkaczy i zero grozy
Zaskakuje też scena spotkania u matki Baumert, która (scena) toczy się w raczej łagodnym tonie, choć przecież tutaj nędza tkaczy dochodzi do głosu w najbardziej drastyczny sposób. Pieczeń z psa, dzieci sąsiadki umierające z głodu, okaleczony młody mężczyzna, a mimo to w wypowiedziach postaci… zero grozy. Jakby rzeczywistość w ogóle ich nie uwierała… Skąd zatem późniejsza wściekłość w marszu po sprawiedliwość?
No i szybko przechodzimy do sceny buntu, rozbudowanej do niebywałych rozmiarów, która ma obrazować determinację robotników, choć w poprzednich sekwencjach przedstawienia naprawdę trudno się doszukać momentu, kiedy konflikt zmienia się w otwartą wojnę. Cała odsłona oparta jest zaś na bardzo ryzykownym środku teatralnego wyrazu - nieustannym krzyku. Wibrująca kakofonia dźwięków po kwadransie staje się po prostu nieczytelna i skutecznie obniża percepcję widza, najwyraźniej w opozycji do zamierzeń realizatorów. W dodatku bohaterowie, odziani we współczesne stroje, z jakimiś drągami w rękach, bardziej przypominają grupę kiboli, szykujących się na ustawkę, niż robotników (lub przedstawicieli każdej innej profesji), doprowadzonych na skraj cierpliwości nieludzkim traktowaniem. Być może miało to być jakieś nawiązanie do współczesności, ale jeśli tak, to niezbyt przekonujące.
Myślowy i inscenizacyjny chaos
Oczywiście, reżyserowi i autorowi adaptacji wolno wiele, byle konsekwentnie. W Teatrze Śląskim konsekwentnie nie jest. Jest bunt, bardzo „widowiskowy” zresztą, ale korzeni tego buntu nie ma. A to skutkuje myślowym i inscenizacyjnym chaosem, pędzącym do surrealistycznego finału, z którego praktycznie nic nie wynika.
Gdybym była złośliwa, to bym napisała: w końcu burżuje nagrywają filmiki na Instagram, kapiszony głośno strzelają, kapitalista-krwiopijca zawisa w niebycie, a potem gasną światła. Ale nie jestem złośliwa, usiłuję znaleźć powody, przez które ten spektakl się nie udał, choć zaangażowanie aktorów w jego powstanie jest tak ogromne, że aż bezdyskusyjne. I niekoniecznie zdyscyplinowane teatralnym rzemiosłem.
Spektakl grany jest głównie w języku śląskim (tkacze mówią po śląsku, fabrykanci, ich pracownicy i tzw. klasa wyższa - po polsku) i brzmi on ze sceny tak naturalnie, że po jakimś czasie, nawet nie będąc biegłym w jego znajomości, przestajemy się posiłkować tłumaczeniem.
A język pełni istotną rolę w strukturze „Tkoczy”, integrując wspólnotę wykluczonych i stanowiąc jej schronienie w chwilach zagrożenia. Problem tylko w tym, że trudno go logicznie połączyć z teorią „globalizacji biedy”, gdy w tle sceny pojawia się na przykład… Statua Wolności. Nie pierwsza to jednak, i nie ostatnia niekonsekwencja w tym przedstawieniu, więc szkoda czasu na jej analizowanie…