Recenzja spektaklu "Wojna i pokój" w Teatrze Śląskim w Katowicach
Najkrócej mówiąc, przedstawienie składa się z krótkich scenek, w których postacie sygnalizują swoje emocje lub informują o wydarzeniach, determinujących ich postawy wobec nadciągające dziejowej burzy.
Czasem to tylko kilka zdań, czasem jakaś interakcja z drugą osobą, czasem pytanie rzucone w przestrzeń… Nic więcej. Zrazu ten zabieg inscenizacyjny wydaje się bardzo interesujący: żyjemy przecież w epoce krótkich informacji, ograniczając naszą wiedzę o świecie do przeglądania internetowych portali lub zdjęć na Instagramie. Nawał faktów sprawia, że nasza wrażliwość tępieje, a groza rozpływa się w niecierpliwym poszukiwaniu nowych „podniet”.
Ten spektakl miał więc ogromną szansę wstrząsnąć widzem i pokazać jak bardzo mylimy się w swoim powierzchownym ocenianiu zagrożeń współczesności, w lekceważeniu tego, co za chwilę może zdruzgotać nasze życie. Ale tak się nie stało!
Janusz Opryński, którego twórczość śledzę od lat i szanuję, tym razem wpadł w pułapkę własnego pomysłu. Katowicka inscenizacja „Wojny i pokoju” do żadnej refleksji nas nie skłania, bo… sama jest kopią postawy, z którą zdaje się polemizować. Nie ma w tym przedstawieniu grama emocji, nie ma miejsce na osąd postępowania bohaterów, nie ma ich (i naszych) rozterek etc. Widzowie, wspomagani przez Narratora, dowiadują się tylko kto jak się nazywa, kto idzie na wojnę, a kto nie, może jeszcze kto kogo kocha, choć też za bardzo nie wiadomo dlaczego. Zwyczajna garść informacji, po którą nie musimy iść do teatru, bo Wikipedia streszcza powieść nawet nieco dokładniej…
Bardzo mi żal tej straconej szansy i żal aktorów, którzy ze swoich ról starali się wykrzesać jakąś prawdę, żal wreszcie reżysera, który jest mistrzem w zgłębianiu ludzkiej psychiki, czego dowiódł choćby w oryginalnej adaptacji „Łaskawych”, którą wygrał katowickie „Interpretacje”
Myślę, że praprzyczyną tego potknięcia był wybór materiału. Epopeja Tołstoja jest tworzywem zbyt obszernym i zbyt wielowarstwowym, by sprowadzić go do półtoragodzinnego szkicu, choćby i ze szlachetnych pobudek. Oczywiście nikt przytomny nie namawia do przeniesienia całej powieści na scenę, bo to niemożliwe.
Nie da się jednak pokazać amplitudy działań (!) bohaterów bez pokazania skomplikowanych relacji między nimi. Każdy z bohaterów ma przecież inny stosunek do wojny, do przeszłości i do przyszłości, do rodzinnych więzi, etc. A inkrustowanie scenariusza fragmentami „Wojny peloponeskiej” Tukidydesa staje się w tej sytuacji tylko ozdobnikiem. Tak więc powtórzę: szkoda szansy.
Może Cię zainteresować: