Dzwoni do studia Kamil Durczok i wrzeszczy na prezentera. „Czy was tam poje….?! Budzisz się w wielkich jajach?! Jakieś czarne prącie?! O tej porze???”. Chciał wywalić gościa z roboty (śmiech). Pyta go: „Słuchaliście tego wcześniej?! Kto to puścił???”. „No nie, po prostu puściliśmy. Powiedzieli, że ballada”. Wytwórnia chciała skandalu i hai, to mieli - opowiada Ireneusz Loth, perkusista grupy Kat. W niedzielę minie 5 miesięcy od przedwczesnej śmierci Romana Kostrzewskiego, wokalisty Kata, pionierów heavy metalu ze Śląska.
Podobno miał być jakiś koncert w hołdzie Romanowi Kostrzewskiemu. Podobno. Jest jakiś bajzel totalny.
No i koncertu nie będzie. Sam już nie wiem. Nie zgłębiałem się w to. Miał być koncert
upamiętniający Romka. Chłopaki pytały, czy zagram. No pewnie, że zagram.
O co ta cała haja?
Myślałem, że pan mi powie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że „Kościej” ma swoje miejsce w historii
polskiej muzyki. Ale to się dziś dzieje wokół pamięci o nim to jakaś
żenada.
Nie pierwsza taka historia po śmierci znanego artysty. Wolę pamiętać, ile nasza muzyka znaczyła dla ludzi. Po śmierci Romka,
w Radiu 357 puszczali nas przez kilka godzin. Widać, ile trzeba, by
usłyszeć Kata w radiu (śmiech).
Pamięta pan wasze pierwsze spotkanie? Z Romkiem? Pamiętam długie pióra. Rok 1981. Sobota, 12 grudnia.
Silesian Rock, festiwal kapel młodzieżowych w domu kultury w Bytomiu.
Nazywaliśmy się Kat, ale nie mieliśmy wokalisty. Jeden gość nam się
trafił z głosem jak z Kombi (śmiech). No i pojawia się chłopak z burzą
loków. Umówiliśmy się na niedzielę, ale w niedzielę nie jeździły
tramwaje, nie było grania i nie było Romana. Był za to stan wojenny.
Kostrzewskiego wsadzili za strajk na bytomskim Rozbarku. A skąd my mieliśmy o tym wiedzieć? Romek zniknął, na miesiąc.
Szukaliśmy już nowego wokala, aż tu nagle wpada pojawia się w Pałacu
Młodzieży w Katowicach, gdzie graliśmy próby. Niewinny!
Potrafiliście grać? Najpierw mieliśmy nazwę (śmiech). Byliśmy wtedy zasłuchani we
wszystko, co docierało z Zachodu: Black Sabbath, Uriah Heep, Deep
Purple, Led Zeppelin, Judas Priest… Graliśmy najgłośniej w Pałacu
Młodzieży. Nasz opiekun radził, żebyśmy może bardziej muzykę grali, ale
my wiedzieliśmy swoje. Starzy grajkowie też na nas krzywo patrzyli:
„Czemu nie gracie bluesa, jak SBB, jak Krzak albo Dżem?” Z Romanem
trafiliśmy na siebie we właściwym miejscu i czasie, bo gust mieliśmy
podobny.
A nazwę kto właściwie wymyślił? Ja. Z Luczykiem. Stąd wieczny cyrk o nią, do dziś (Piotr Luczyk,
gitarzysta z oryginalnego składu grupy Kat). Chodziło o kata, oprawcę.
Był taki dziennikarz Roman Radoszewski. Za komuny graliśmy w Ustroniu i
on nas zapowiada ze sceny. „Zespół KAT, jak ten napis na wszystkich
rejestracjach samochodów”. Facet myślał, że to od Katowic.
Kat w Ustroniu. Rok 1982. Konferansjer: "Zespół KAT, jak ten napis na rejestracjach samochodów". Facet myślał, że KAT to od Katowic.
Dlaczego akurat metal? Poszukiwaliśmy czegoś dla siebie. Walter Chełstowski w Jarocinie
pytał nas kiedyś: „A czemu wy punku nie zamontujecie, fajnie by
brzmiało”. Nie przepadaliśmy, ale zrobiliśmy to po swojemu. Thrash
czerpał z muzyki punkowej i w sumie nam też to udało się połączyć.
Mieliśmy wtedy taki numer: „Ostatni tabor”. Nie byliśmy z niego
zadowoleni, ale strasznie nas naciskali na nagranie, bo miał „potencjał
radiowy”. No i chwyciło. Trójka, wtedy najlepsza stacja w Polsce grała
go na okrągło. A nikt nie grał ostrzej niż my. Turbo, TSA – to był hard
rock w porównaniu do Kata.
Może to te słynne śląskie powietrze? To na pewno. Jak graliśmy próby w domu kultury przy Żeromskiego w
Bytomiu, dojeżdżałem autobusem z Tauzena w Katowicach. Pierwszy
przystanek: centrum Chorzowa. Drzwi się otwierają, a haust chorzowskiego
powietrza z huty rozsadza mi czerep. Ale to jeszcze nic. Plac Thalmanna
(Sobieskiego) w Bytomiu. Wysiadam i powietrze można ciąć nożem.
Przytomność traciłem, zanim doszedłem na próbę (śmiech). Więc śląskie
powietrze, zdecydowanie odcisnęło na nas piętno.
Ten cały satanizm Romana też z powietrza? Nie raz się nad tym zastanawiałem. To było jego podejście wolnościowe
do życia, bo nie miałem go za apologetę satanizmu wprost, jakiegoś
czciciela diabła. Romek miał taką kontrę do Kościoła, w jego tekstach to
słychać. Pamiętam, jak kiedyś otworzyliśmy flaszkę i gadaliśmy. Mówię
mu: „Masz łeb na karku, umiesz pisać. Nie mógłbyś czasem… no wiesz…
jakoś tak bardziej oględnie ubrać rzeczy w słowa, żeby czasem nas w
stacjach radiowych grali?”. Ale Romek nigdy nie był koniunkturalistą.
Wchodzimy do studia, nie ma tekstów, bo on je zawsze pisał na ostatni
moment i trzymał w tajemnicy przed resztą. Nagrywamy, „Kościej” zaczyna
śpiewać i słyszę, normalnie same szlagry do... radia! Co jeden tekst to
większy przypał (śmiech)!
Na przekór! Chyba (śmiech). Napisałem numer. Romek daje tytuł. „Milczy trup”. No
super, hahaha! Prawda jest taka, że nikt się nigdy Romkowi nie wpieprzał
w jego robotę. I jemu to też pasowało.
Poezja Romana to jest – że tak powiem – rzecz, do której trzeba dojrzeć. No, niewątpliwie. Z tymi tekstami w piosenkach to w ogóle jest
historia pokoleniowa. Myśmy się przecież inaczej wychowali. Angielski
miałem dopiero w szkole średniej. W „pedałówie” tylko rosyjski. Kochałem
Purpli, ale pojęcia nie miałem o czym oni śpiewali. Dlatego u mnie
dźwięk zawsze górował nad tekstem.
Dało się tak? Dla mnie liczyła się muzyka, melodia przede wszystkim. Ale mieliśmy
taką tradycję w zespole, że zawsze Romanowi przekręcaliśmy teksty albo
tytuły. Trochę go to początkowo drażniło, bo on poważnie podchodził do
tego, co pisał, ale potem zrozumiał, że to takie nasze towarzyskie
żarty.
Co na przykład? Kawałek „Odmieńcy” nazywaliśmy „Od Niemcy”. Albo „Głos z ciemności”.
Zaczyna się od takiego wersu: „Córko, weź perły z ziemi”. Regul (Jacek
Regulski, gitarzysta Kata) przerobił to na: „Córko, weź się coś zjeść”.
Gdy Romek śpiewał: „W bezkształtnej bryle uwięziony”, my mówiliśmy: „W
bezkształtne bryle uwięziony”. "Bryle", czyli po śląsku okulary (śmiech). Strasznie nas to bawiło. „Łza
dla cieniów minionych” nigdy w zespole nie była „Łzą”. Mówiliśmy na ten
utwór „Pół Kościeja”, bo to „Kościej” przyniósł na próbę tę balladową
część piosenki z gitarą akustyczną. Resztę zrobiliśmy razem.
A co mówiliście, gdy Kostrzewski śpiewał: „Naga budzisz się w
wielkich jajach”. Albo: „Prącie trzy na metr, czarne jak w habicie
ksiądz”? „Przyczepiam go do majt, gdzie chowam gruchę swą” (śmiech).
Seksualność go zawsze pociągała. Nigdy nie wiedziałem, czy wąż w jego
tekście to na pewno chodzi o gada albo o jakiegoś węża z Biblii. Fani
chyba też (śmiech).
Nie pytał go pan o to? Czasem. I wtedy Romek opowiadał ze szczegółami, co on tam słowami za
scenę przedstawia. To jest sztuka, rządzi się swoimi prawami. Jak ktoś
nie chce, nie lubi, nie wchodzi na koncert, nie kupuje płyty. Z Romkiem
mieliśmy jasny układ: „Ty se pisz, co chcesz, a my robimy muza”. I jak
mówiłem – on teksty do końca trzymał w tajemnicy. Była taka historia –
nagrywamy singiel i płytę „Róże miłości” („… Róże miłości najchętniej
przyjmują się na grobach”, rok 1996) w Izabelinie. Instrumenty poszły
błyskawicznie, jeden numer, a graliśmy go po raz trzeci w życiu, nagrany
na „stówę”. Zadowoleni z siebie wychodzimy ze studia, mówimy, że
wpadniemy wieczorem, jak „Kościej” nagra wokale. Podjeżdżamy. Cisza.
Ciemno.
"Satanizm Romana? Nie raz się nad tym zastanawiałem. To było jego podejście wolnościowe do życia, bo nie miałem go za apologetę satanizmu wprost, jakiegoś czciciela diabła. Romek miał taką kontrę do Kościoła, w jego tekstach to słychać"
Może ballada? Gdzie tam! W reżyserce siedzi nasz realizator, Jarek Pruszkowski. To
znaczy: siedzi ze zwieszoną głową, ręka na czole. Co jest grane? „No, ja
nie wiem” – wzdycha. Idziemy dalej. W studiu była taka kanciapa, w
której paliliśmy cygarety. Tam siedzi „Kościej”. Co się dzieje? „Co się
dzieje?! On mnie nie chce nagrywać!”.
??? Wracamy do Pruszkowskiego. Co jest? On, zmartwiony: „Ja tego nie mogę
nagrywać”. Jak to nie możesz? „No nie mogę, po prostu. Tam padają takie
słowa, że… to jest nieprawdopodobne”.
Ha ha ha! Pruszkowski miał żonę, która wpadała czasem na nagrania i chyba
nikogo nie lubiła. W końcu z niego wydusiliśmy, że on –
rock&rollowiec, bał się, jak wytłumaczy żonie, że nagrywał kawałek z
takimi rzeczami, jak „prącie trzy na metr”. Jakiś religijny odlot miał
tam miejsce, czy coś. Wszystko nagrane, a tu takie cuda. Gadamy z
Jarkiem. Jakoś mu to wytłumaczyliśmy. Następnego dnia poszły wokale.
Pytam go: „Jarek i jak te teksty”. On: „Ja ich w ogóle nie słyszę!”. Ha
ha ha!
A w waszej wytwórni co mówili? To jeszcze lepsza historia. Podpisaliśmy umowę z firmą Silverton. Jej
prezesi byli szczęśliwi, bo mieli wtedy Big Cyca, Piersi i Kata. W tym
czasie Kukiz nagrał z Piersiami utwór o „księdzu proboszczu, który już
się zbliża” („ZCHN zbliża się” – rok 1993) i sprzedali 2 miliony kaset z
tym albumem. Prezesi, takie „typisz Ślonzoki” mówią kiedyś do Romka:
„Romek, a ty może tyż nagrosz taki konsek, że bydzie skandal, haja”.
Romek pokiwał głową i…
I…? I nagraliśmy singla. „Purpurowe gody”. Do handlu i do stacji
radiowych. Zaraz potem wychodziła płyta. Mieliśmy dobry układ w Radiu
Top, gdzie pracował Kamil Durczok. Wszyscy się tam znamy. Nasz menadżer
prowadził w tym radiu audycję. Jest godzina 16. Prezenter mówi:
„Szanowni państwo, a teraz prawdziwa bomba! Nowy singiel zespołu Kat.
Piękna ballada, specjalnie dla was”. I jedziemy.
Godzina 16? Tak. Po 5 minutach dzwoni do studia Durczok i wrzeszczy na tego
prezentera. „Czy was tam poje….?! Budzisz się w wielkich jajach?! Jakieś
czarne prącie?! O tej porze???”. Chciał wywalić gościa z roboty
(śmiech). Pyta go: „Słuchaliście tego wcześniej?! Kto to puścił???”. „No
nie, po prostu puściliśmy. Powiedzieli, że ballada”. Wytwórnia chciała
skandalu i hai, to mieli (śmiech)!
Rock&rollowe życie w Polsce przełomu lat 80. i 90. musiało być zjawiskiem. Zawsze mówię żonie, że urodziłem się o 10 lat za wcześnie albo o 10
lat za późno! Była taka trasa koncertowa w latach 80. Gramy w
największych salach w Polsce. Kończymy na Rock Arenie w Poznaniu.
Przychodzi menadżer, chciałby nas wziąć na koncerty zagraniczne z Pretty
Maids, wtedy znany duński zespół heavymetalowy. No fajnie, ale mamy
zawieszone książeczki wojskowe i paszportów nie dostaniemy. Takie czasy.
Dziś kapela podpisuje umowę i jedzie.
W 1987 roku zagraliście z Metalliką w Spodku. Przeżycia? Pierwszy koncert nam spieprzyli.
Spieprzyli? Żadnej próby. Mamy 20 minut, potem wyłączają prąd. Żadnych bisów,
dobranoc. To jasne, że ludzie przyszli na Metallikę, ale chcieli też
usłyszeć Kata. Gramy, a ja w odsłuchu nie słyszę nic oprócz bębnów.
Gitara gdzieś się straciła, ludzie gwiżdżą… Porażka. Potem do garderoby
wpadł James Hetfield. Dorwał się do flaszki Żytniej i sam chyba pół
wywalił na ex. Potem wydukał coś, że „sorry za koncert i pogada z
akustykiem”. Przyszedł akustyk i zapewnił, że następnego dnia będzie
lepiej. Nie chcieliśmy grać tego drugiego koncertu, bo zrobili z nas
sierotkę Marysię.
Było lepiej? Było. Było bardzo dobrze. Hetfield nas pyta: „Super, ale czemu wy
tak szybko gracie? Czasem trzeba też wolniej, a wy łoicie bardziej niż
my”. Mam nagranie z tego koncertu. Zagraliśmy cztery kawałki, ale
konkretnie.
Grouppies za wami jeździły? Znam faceta, który był na 60 koncertach Kata (śmiech)! Fanki? Wie
pan, jak to jest: ludziom się wydaje, że jest non stop sex, drugs &
rockandroll, ale to bardziej mity z lat 70. W porównaniu z opowieściami z
tamtych czasów, to my żyliśmy w ascezie (śmiech).
Kostrzewski opowiadał mi kiedyś o waszej trasie z Hanoi Rocks. Jeden z
muzyków się zgubił, odnalazł gdzieś w polu rzepaku, a tam rolnik z
widłami… Roman lubił koloryzować. Hanoi Rocks lubili whiskey z lodem, którego
nie było w hotelach (takie czasy!) i - że tak powiem – preferowali też
„środki liściaste”. W Opolu kupili od kogoś tyle, że cygara można by z
tego kręcić. Jedziemy, a jeden z Hanoi Rocks, z tą rułą w paszczy,
pokazuje na żółte pola. Zatrzymał autobus, wyszedł, wlazł w ten rzepak i
nie dał się wciągnąć z powrotem. Zdjęcia robił (śmiech).
Uważa pan, że wykorzystaliście swoją szansę? Zawsze mogło być lepiej. Można mieć pretensje do jednego grajka,
który psuł atmosferę. Wielka szkoda, że Jacuś rozwalił się na tym
cholernym motorze (gitarzysta Jacek Regulski, zginął w 1999 roku). To
nas dobiło.
Te konflikty, które was zżerały, to właściwie o co były? Luczyk za pomocą rumu… rozwalał nam próby. Wyrzuciliśmy go. Podczas
nagrywania „Róż”, wymyślił, że każdy przyniesie po dwa kawałki i będzie
płyta. Ale przyniósł pięć dźwięków, a potem twierdził, że sam napisał
album. Wieczna haja o coś. Nie dało się tego wytrzymać.
Przez 20 lat nie było woli, żeby się pogodzić? Wrócić na 40-lecie w oryginalnym składzie jak Guns N’Roses? Pytanie, co to jest oryginalny skład Kata, bo Luczyk przeganiał nam
kolejnych gitarzystów. Potem nie rozumiał, że Kat bez Romana na wokalu
to średni pomysł. Bo Roman miał swoją charyzmę. Tak na marginesie, nigdy
nie widziałem koncertu, na którym ktoś gadałby dłużej od niego. Gadał.
Mamy 1,5 godziny koncertu – policzone utwory, razem z przerwami. Koncert
trwa 2,20. Znaczy pół godziny opowiadał. Ale ludzie to też kochali.
Czemu pan odszedł w 2019? Już mi się nie chciało, chciałem po prostu odpocząć. Roman łatwy nie był, ja też nie jestem święty. Tak wyszło.
Skwer, pomnik Kostrzewskiego w Bytomiu. Ponoć jest taki pomysł. Słyszałem.
I co?
Może przesada z tym pomnikiem. Wątpię, żeby „Kościejowi” na tym zależało. Ale jakiś ślad by się przydał, bo Roman swój ślad zostawił. Pamięć o nim jest ważna, a dziś zadeptują ją jacyś dziwni ludzie. Na szczęście muzyka zostanie i to jest najważniejsze.