Sztuka nosi tytuł "Hotel Korfanty" (gdyż jej fabuła rozgrywa się w warszawskim hotelu, gdzie ostatnie dni życia spędza wypuszczony z więzienia latem 1939 polityk), ale można by ją też zatytułować "Demony Korfantego". Dogorywający już właściwie Korfanty, mroczny Korfanty, Korfanty po doświadczeniach Brześcia, wygnania i Pawiaku, majaczy. Spotyka postaci ważne dlań w życiu, spiera się z nimi, żąda wyjaśnień. Oraz sam wyjaśnia, tłumaczy, usprawiedliwia swe motywacje, decyzje i postępowanie. W gruncie rzeczy Korfanty rozmawia z sobą samym, z demonami własnej pamięci. Przybierają one kształty konkretnych, znaczących w jego życiu ludzi - Józefa Piłsudskiego, Jana Kustosa (ten głosem śląskich krytyków Korfantego tnie głęboko: Polskę mi zrobiłeś; Obłudniku, fałszywy proroku; My cię na pewno żałować nie będziemy), żony Elżbiety (która zresztą wprost podpowiada widzowi, co tu się wokół wyprawia: Tego hotelu to ja się trochę boję. Jego demonów, strachów...) , syna Zbigniewa, rodziców, strażnika z twierdzy brzeskiej, powstańców śląskich. Zdarzają się i demony pomniejsze, z hotelowym kamerdynerem na czele. Indywiduum niby to sympatyczne i przyjazne (dla gościa ze Śląska przywdziewa górnicze czako, chwali się znajomością śląskich kawałów, serwuje roladę z kluskami i zapewnia, że Warszawa kocha Śląsk), a przecież dokuczliwe i nieszczęsnego Korfantego irytujące. To wyborny koncept ilustrujący powierzchowny i stereotypowy odbiór Śląska i Ślązaków w Polsce w ogóle, a z punktu widzenia Warszawy w szczególności. W XXI wieku zjawisko nadal przecież aktualne! A poza twardymi, ale w klasycznym, starym stylu wyrażanymi żalami wobec Polski (Polska przyjechała na Śląsk jak najeźdźca!), jest też w ustach Korfantego miejsce na dozę współczesnej autoironi : Może najlepsze co dla Polski zrobiłem, to te bramki Wilimowskiego w reprezentacji (bo gdyby historia Śląska potoczyła się inaczej, Ernst Otto Pradella dla Biało-Czerwonych by nie grał).
"Hotel Korfanty" jest bowiem adresowany - co oczywiste - do XXI-wiecznego odbiorcy, czyli do nas. Symbolicznie zresztą wszyscy występujemy w finałowej scenie sztuki, gdzie Korfanty przenosi się na dzisiejszy rynek w Katowicach i kroczy w tłumie, wchodzącym w aleję jego imienia (tu ukłon dla Teatru im. Wyspiańskiego w tle, którego aktorzy zagrali w niemal wszystkich rolach). Scena proponuje nam cały szereg możliwości interpretacyjnych. Zwyczajna apoteoza? A może człowiek taki jak my, jeden z wielu? A może nierozpoznawalny, zapomniany po latach? Ten ostatni motyw - Korfantego, o którym wszyscy rychło zapomną albo już zapomnieli - pojawia się zresztą w spektaklu i wcześniej.
Do nieoczywistych interpretacji pobudzają i inne motywy pojawiające się w sztuce. Chociażby cytat z "Odezwy Wojciecha Korfantego do ludu śląskiego": (...) pragnąłem się dowiedzieć, czem jest ten lżony i poniżany naród, którego językiem w mojej rodzinie mówiłem. I pokochałem naród mój, przeszłość i dolę jego i poczułem się synem jego. Pisząc to przed laty, autor miał na myśli Polaków i język polski, jednak w naszej dzisiejszej śląskiej rzeczywistości słowa naród i język nabierają nowego znaczenia. Podobnego klucza użyć można do odczytania słów Piłsudskiego: Gdyby mocarstwa postanowiły Polskę zlikwidować, po której stronie stanąłby lud śląski? "Dziadek" żegna też Korfantego słowami Inwokacji "Pana Tadeusza" - Ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił. Co ma na myśli, Polskę czy Śląsk? Bo że nie swoją Litwę, to pewne.