- Żyje! Alojzy Piontek żyje! - triumfalnym tonem donosiła na pierwszej stronie 31 marca 1971 r. wydawana w Katowicach Trybuna Robotnicza donosząc o cudzie, jaki dzień wcześniej wydarzył się w Zabrzu. Po 158 godzinach akcji ratowniczej w kopalni „Rokitnica” w zawalonym chodniku odnaleziono 37-letniego górnika. Coś takiego w polskim ratownictwie górniczym jeszcze się nie zdarzyło. I długo potem trzeba było czekać na podobny przypadek.
Męża na nockę dziś nie będziecie mieli...
Epopeja Alojzego Piontka (w rzeczywistości nazywał się Piątek, ale dziennikarze przypadkiem przekręcili nazwisko i tak już w relacjach z tamtych wydarzeń zostało) zaczęła się na popołudniowej zmianie 23 marca 1971 roku. Wtedy to w kopalni „Rokitnica” doszło do silnego wstrząsu. Blisko 800 metrów pod ziemią spadające skały i zwały węgla „zacisnęły” 72 metry chodnika.
W objętym przez zawał wyrobisku znalazło się 19 górników. Ośmiu z nich miało szczęście – nie zostali zasypani i szybko udało się ich (skończyło się tylko na lekkich obrażeniach) wyprowadzić na powierzchnię. Los pozostałej jedenastki pozostawał niewiadomą, choć widok kompletnie zasypanego chodnika nie wróżył niczego dobrego. (Interesujesz się Śląskiem? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)
Do akcji ruszają ratownicy górniczy z całego Śląska i Zagłębia. Kierujący robotami w tym miejscu sztygar Wasyl Kuźmuk rysuje im „mapkę”, na której wskazuje lokalizację swych ludzi w momencie, gdy doszło do wstrząsu. Sztygar ma dobrą pamięć. Później okaże się, że miejsca odnalezienia zaginionych niemal dokładnie pokrywają się z tym co narysował Kuźmuk. Podczas gdy na dole trwa już akcja ratownicza wysłannicy kopalni idą do domów uwiezionych górników niosąc ich żonom złowróżbną wiadomość, że „męża na nockę dziś nie będziecie mieli”.
Uczestniczący
w akcji powiedzą potem, że była jedną z trudniejszych, w jakich
kiedykolwiek brali udział. Przedzieranie się przez zawał szło
bardzo powoli. Przez pierwsze kilkanaście godzin ratownikom udało
się posunąć do przodu zaledwie o trzy metry. Na dodatek górotwór
jeszcze się nie uspokoił. Dochodzi do wstrząsów wtórnych. Na
ratowników sypią się kamienie i węgiel. Robi się nerwowo.
Zgodnie z obowiązującą w polskim ratownictwie górniczym dewizą,
że „idzie się zawsze po żywego” akcja jednak jest
kontynuowana. Od początku do zawalonego chodnika tłoczone jest
powietrze - miano świadomość, że jeśli któryś z górników
przeżył wstrząs, to trzeba dać mu szansę żyć dalej. A przede wszystkim, trzeba się śpieszyć…
„Zawołajcie sztygara. Jestem tu od wczoraj”
Po 38 godzinach poszukiwań ratownicy odnaleźli zwłoki pierwszego z zaginionych górników. Potem przez trzy dni nikogo. Nadzieja powoli gasła, a unoszący się w chodniku odór rozkładających się zwłok nie pozostawiał złudzeń, czego należy się dalej spodziewać. Czasem ratownikom zdawało się, że słyszą jakieś stukanie, ale po pewnym czasie i ono ustawało. Niedziela, 28 marca, zdawała się potwierdzać wszystkie najgorsze przypuszczenia – tego dnia natrafiono na kolejne pięć ciał. Dzień później na powierzchnię wywieziono dwie następne trumny. Wydawało się, że tak już będzie do końca. I wtedy…
- Halooo! Pomóżcie mi, nie mogę stąd wyjść… usłyszałem ten głos i w pierwszej chwili pomyślałem, że woła któryś z ratowników, przebijających się z drugiej strony ściany. - Kto tam? - krzyknąłem.
- Alojzy Piontek. Zawołajcie sztygara. Jestem tu od wczoraj, od drugiej zmiany … - tak Alojzy Wylenżek, główny inżynier górniczy KWK „Miechowice”, który pod koniec kierował akcją ratowniczą na „Rokitnicy” relacjonował na łamach Trybuny Robotniczej to, co wydarzyło się kwadrans po godzinie 5 rano 30 marca.
Mijała właśnie siódma doba akcji (uwięzionemu w ciemnościach i słabnącemu Piontkowi wszystko zlało się w jedna noc, nie był świadom ile tak naprawdę spędził w zawalonym chodniku). Poza Piontkiem ratownicy szukali wtedy już tylko dwóch jego kolegów. Ci nie mieli tyle szczęścia, co on – zginęli w zawale powiększając ogólny bilans tej katastrofy do 10 zabitych.
- Nocna zmiana zbliżała się ku końcowi, ale wszyscy, ze zdwojoną energią rzuciliśmy się do dalszej pracy. Piontka nie można było wydostać przez szczelinę, którą ledwo przedzierało się światło. W ruch poszły piły, kilofy i łopaty. Dopiero po godzinie poszerzono otwór. Na polecenie lekarza podaliśmy Piontkowi bandaż, którym sam zasłonił sobie oczy odwykłe już nawet od światła górniczej lampy (…) O godzinie 6.05 był wśród nas – raz jeszcze zacytujmy relację inż. Wylenżka.
Pił mocz, ssał krew i przegryzł stylisko od łopaty
Piontek wygrał życie. Nie zabił go – jak wielu jego kolegów ze zmiany – potężny podziemny wstrząs, nie zabiły go także spadające skały. Z początku leży zablokowany odłamkami i… własną łopatą, która nie pozwala mu się ruszyć. Odrywa więc blaszkę z górniczego kasku i zaczyna piłować nią stylisko. Kiedy blaszka się tępi, gryzie stylisko własnymi zębami (to później da początek legendzie, że wygłodniały Piontek zjadł sztyl od łopaty) i wreszcie odzyskuje jako taką swobodę ruchów. Dzięki temu może przeczołgać się do niszy utworzonej przez opadające skały. Tam spędzi kolejne dni czekając na ratunek. Nie ma nic do jedzenia, ani do picia. Będzie pił własny mocz, a gdy zaschnie mu w ustach – nakłuwał dziąsło i ssał własną krew.
Piontek
nie jest sam. Po sąsiedzku w zawale leży jego kolega ze zmiany –
Alfred Gebauer. Udaje im się nawiązać kontakt głosowy. Przez
pewien czas rozmawiają ze sobą, obiecują sobie, że jeśli wyjdą
żywi z tej katastrofy, to już nigdy nie zjadą na dół. Gebauer
pomocy jednak nie doczekał. Zmarł z powodu odniesionych obrażeń.
Mając świadomość nadchodzącej śmierci prosi Piontka, by ten –
jeśli będzie miał więcej szczęścia - przekazał pozdrowienia
jego żonie i dzieciom.
Uszedł śmierci i liczył, że zdąży obejrzeć wielki „szpil” w telewizji
Wiadomość o uratowaniu Piontka stała się newsem dnia. O cudzie w zabrzańskiej kopalni donosiły media regionalne i krajowe. 37-letni górnik momentalnie stał się postacią publiczną. Gazety szczegółowo relacjonowały jak się czuje, jak przebiega jego rehabilitacja i co zjadł na obiad, partyjni oficjele gratulowali ratownikom, a dziennikarze pytali lekarzy o to, jak to w ogóle możliwe, że człowiek tyle dni zdołał przetrwać w takich warunkach. Redakcje odnotowały też, że leżącego w szpitalu w Zabrzu – Biskupicach Piontka odwiedzili piłkarze zabrzańskiego Górnika, którzy właśnie zakończyli morderczy trójmecz z Manchesterem City.
To miał być rewanż za przegrany rok wcześniej przez Górnika z „The Citizens” wielki finał Pucharu Zdobywców Pucharu (do dziś dnia Górnik pozostaje jedyną polską drużyną, która kiedykolwiek zagrała w finale tych rozgrywek). Gdy Piontek wraz z kolegami szli 23 marca na „grubę” pierwsza odsłona tego pojedynku była już zakończona – 10 marca na Stadionie Śląskim przy ogłuszającym dopingu 80 tysięcy (niektórzy mówią nawet o 100 tysiącach) kibiców Górnik pokonał Anglików 2:0 po golach Włodzimierza Lubańskiego i Erwina Wilczka, a gdyby w drugiej połowie Władysław Szaryński wykorzystał dogodną sytuację, to „górnicy” jechaliby do Manchesteru z jeszcze większą zaliczką.
- Zwycięstwo trudne, ale zasłużone. Górnik ma dużą szansę na półfinał - cieszył się lektor Polskiej Kroniki Filmowej.
Radość była przedwczesna. 24 marca, kiedy w wyrobiskach kopalni „Rokitnica” trwała już akcja ratunkowa, na swoim boisku górą byli Wyspiarze wygrywając 2:0.
I to właśnie o ten mecz pyta Piontek, kiedy 30
marca znajdują go ratownicy. Nie mając świadomości ile czasu
spędził w ciemnościach stwierdza, że może jeszcze zdąży na
telewizyjną transmisję z meczu w Manchesterze. W odpowiedzi słyszy
śmiech ratowników, którzy tłumaczą mu, że już „po ptokach”
i że wobec wyrównania rywalizacji konieczny będzie trzeci
pojedynek. Rozegrano go dzień po odnalezieniu Piontka na neutralnym
gruncie, w Kopenhadze. Niestety w tym starciu 3:1 zwyciężyli
Anglicy i to oni przeszli do półfinału PZP.
Dostał nowe życie i dożywotnią kartę wstępu do loży honorowej Górnika Zabrze
- Wiedzieliśmy, że po ocaleniu pierwsze jego zdanie, to było pytanie o to, jak Górnik grał z Manchesterem. Wiele żeśmy nie rozmawiali, bo nie był jeszcze w takim stanie, żeby można z nim było długo rozmawiać. Pogratulowaliśmy mu i życzyliśmy mu dużo zdrowia - wspomina dziś w rozmowie ze ŚLĄZAGIEM Stanisław Oślizło, ówczesny kapitan Górnika, który wraz z Włodzimierzem Lubańskim i klubowymi działaczami odwiedził Piontka w szpitalu.
Alojzy Piontek otrzymał honorową odznakę klubu, okolicznościowy proporczyk z meczu przeciwko Manchester City, a także dożywotnią kartę wolnego wstępu do loży honorowej Górnika. Z tego ostatniego zapewne, jako zagorzały kibic, ucieszył się najbardziej.
- Górnik Zabrze z racji nawet swej nazwy gromadził większość ludzi, którzy pracowali na kopalniach. Górnicy śledząc mecze pucharowe na Stadionie Śląskim przekładali sobie dniówki, a jak do tramwaju nie było szans się dostać, to z Chorzowa szli pieszo do Zabrza. Górnictwo sponsorowało wtedy Górnika Zabrze, a w zamian za to my piłkarze odwdzięczaliśmy się dobrą grą – wspomina dziś tamte lata Stanisław Oślizło.
Piontek stał się legendą. Tak jak stał się nią Zbigniew Nowak z „Halemby”
Cudowne ocalenie Alozjego Piontka stało się legendą. I to nie tylko w środowisku górników i ratowników. Historia ta przeszła do pop kultury – Janusz Roszko napisał o wydarzeniach w kopalni „Rokitnica” książkę „Zawał”, zaś Antoni Halor nawiązał do nich w filmie dokumentalnym „Czarne słońce”. Ba, wątek ocalenia Piontka trafił nawet na karty komiksu stając się fabułą opowieści „508, alarm’ (ukazała się na łamach wydawanego w PRL magazynu „Relax”).
Sam bohater tamtych wydarzeń dotrzymał danego sobie słowa – na dół kopalni już nie zjechał. Górnicza przeszłość nie dała mu jednak zapomnieć o sobie – pod koniec życia chorował na pylicę, będącą zmorą wielu byłych pracowników kopalni. Zmarł w wieku 70 lat. Pochowano go na cmentarzu w Rokitnicy.
Kilka miesięcy po śmierci Alojzego Piontka, w lutym 2006 r. media ponownie zaczęły przypominać jego historie po tym, jak w kopalni „Halemba” w Rudzie Śląskiej zdarzyła się podobna sytuacja – po 110 godzinach akcji ratunkowej uratowano zasypanego w zawale metaniarza Zbigniewa Nowaka. I znowu, jak wtedy przed Wielkanocą roku 1971, mówiono o cudzie i podkreślano, że właśnie dlatego ratownicy „zawsze idą po żywego”. I tylko zabrzański Górnik o nic wielkiego już wtedy nie grał, pętając się gdzieś w dole ligowej tabeli.
Może Cię zainteresować: