Po
pierwsze, Józef Skrzek. Nasz człowiek, Ślonzok od pokoleń.
Muzyczny geniusz, multiinstrumentalista, który w innej
rzeczywistości niż ta zgrzebnego PRL, byłby stawiany na równi z
liderami Genesis, Pink Floyd czy Yes. Pardon, Józek Skrzek był
stawiany na równi z tymi wymienionymi (swego czasu Skrzek miał nawet dostać propozycja dołączenia do Yes), bo w czasach największej
świetności śląskie SBB należało do absolutnej ekstraklasy sceny
rocka progresywnego w Europie. To jeden z zagranicznych krytyków,
oczarowany występami kapeli podczas jednej ze swoich zachodnich
tras, określił ją „najlepszym rockowym trio od czasu Jimi Hendix
Experience oraz Cream”. Hendrix, Clapton i Skrzek. Grubo.
O Bobie Marleyu nie napiszę, dlaczego ważny i niezapomniany, bo każde dziecko to wie. W 1978 roku Marley był główną gwiazdą słynnego festiwalu Roskilde. On oraz m.in. Elvis Costello oraz Rory Galagher. Był 2 lipca 1978 roku. Występ Jamajczyka był oczywiście wydarzeniem wieczoru. Po nim na scenie zjawiło się SBB.
- Ameryka miała Woodstock, Europa miała Roskilde. To była najważniejsza scena festiwalowa na kontynencie – opowiadał mi kiedyś Józef Skrzek. - Graliśmy po Marleyu, było grubo po północy, więc nikt nie spodziewał się, że ktoś będzie jeszcze w stanie porwać publiczność. A nam się udało.
40 tys. widzów. Ktoś policzył, że żaden polski zespół nie zagrał jeszcze wtedy przed tak liczną widownią. A więc Marley kończy swój koncert, do wyjścia na scenę przygotowuje się śląski tercet. Jaka data? 2 lipca 1978 r. Gdzieś pomiędzy bisami król reggae dowiaduje się za kulisami, że Skrzek akurat tego dnia ma urodziny. Trzydzieste. Wraca na scenę, na której uroczyście odśpiewuje Józkowi „Happy Birthday”. Ale Marley miał coś jeszcze dla Józka.
To nie był cygaret
- Wraca za kulisy, uśmiecha się do mnie od ucha do ucha i zza pazuchy wyjmuje największego cygareta, jakiego w życiu żem widzioł – wspomina Skrzek.
Nie, mili Państwo, to nie był cygaret. To nie był nawet papieros. To była ulubiona substancja Marleya, święte zioło poznania, gandzia.
- Zapalił, podał mi żebym się sztachnął. No dobra, to żech się stachnął, tak od serca. We łbie mi się zakręciło tak, że aż sie na rzici usiodłech. Ja zielony na twarzy, Marley się śmieje, a mnie chłopaki cucą, bo za 10 minut wychodzimy na scenę – opowiada Skrzek.
Śp.
Wojtek Zamorski mówił mi kiedyś, jak podczas podróży autostopem
po Europie, trafił przypadkiem na koncert SBB w Niemczech. On,
głodny i strudzony, ląduje w garderobie zaprzyjaźnionej kapeli.
Czym częstuje go Józek? Chlebem wiezionym z Michałkowic i domowym
smalcem. „Największa wtedy polska kapela jedzie na koncerty do
Europy i co ze sobą zabiera w trasę? Chleb z Siemianowic i krauzę
z tustym!” - śmiał się Zamorski.
Skrzek
nie pamięta, czy przed koncertem przypadkiem nie cucono go ślunsko
klapsznitą, ale na scenę wyszedł. Ten występ po latach możemy
usłyszeć na płycie „Live in Roskilde”. Królestwo oddamy za
zdjęcia zza kulis.
Ciekawe,
prawda? Za tydzień opowieść o tym, jak Wojciech
Kilar dostał propozycję napisania muzyki do „Władcy pierścieni”.