Pewnego wrześniowego dnia w tbiliskiej winiarni poznałem Tamunę. Młoda i uśmiechnięta znawczyni win i kuchni, czasami pracująca również z polskimi turystami w Gruzji. Pełna energii jak iskra, rozświetlająca Tbilisi.
Tamuna jest jedną z bohaterek książki Stasi Budzisz „Pokazucha. Na gruzińskich zasadach”. Pięciomiesięcznego bobasa nieśli w zimie na zmianę rodzice. Przez góry, przez śnieg, uciekając z objętej wojną Abchazji. Uciekając przez ruskimi agresorami, uciekając przed koszmarem wojny.
Nie mieli ze sobą praktycznie nic. Uciekli do stolicy Gruzji, aby tutaj zacząć życie od nowa. Po ponad dwudziestu latach Tamuna wyjechała na studia do Polski. Na… Uniwersytet Śląski. Podczas spotkania w winiarni pogadaliśmy o Polsce i Gruzji, o Tbilisi i Katowicach.
Umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Myślałem, że to bardziej na zasadzie polskiego „zdzwonimy się”, które czasem nigdy nie następuję. Jednak nie. Tamuna odezwała się po kilku tygodniach.
Może Cię zainteresować:
Jarosław Gwizdak: Jak przypomniałem sobie Giję Gurulego, Zazę Rewishvilego czy Mamię Dżikiję
Może wpadniesz na kolację?
Zaproponowała, żebym odwiedził mieszkanie, które zajmuje wraz z rodzicami. Takiej okazji nie mogłem przepuścić. W głowie świtały mi co prawda przeczytane nie tylko w książce współautorstwa absolwentki „Słowaka” Anny Dziewit - Meller „Gaumardżos” opisy gruzińskich biesiad, ale zakładałem jednak, że czeka mnie skromna kolacyjka.
Myliłem się. Tamuna czekała na stacji metra, jej tata zaparkował w pobliskiej ulicy. Podjechaliśmy pod blok. „Będą zapachy” – uprzedziła Gruzinka. Zapachy? Aromat kolendry i miks gruzińskich przypraw pieściły moje nozdrza. Coś poważnego się szykowało.
Stół w dużym pokoju był nakryty dla ośmiu osób (naliczyłem najpierw cztery). Tata Tamuny wniósł z balkonu baniak domowego wina. Mama w ułamku sekundy nakryła stół wyśmienitymi potrawami.
Wszystkie zakąski, jakie dotychczas widywałem w restauracjach, przyrządzono po „domowemu” – czy to rożki sera nadziewane zmieszanym z miętą twarogiem, czy doskonałą pastę ze szpinaku z orzechami. Domowe grzybki w zalewie. Roladki z plastrów bakłażana. Wymieniam tylko to, co było na półmiskach w zasięgu mojej dłoni.
Stół naprawdę uginał się od pyszności. Gospodarz domu, pełniący odpowiedzialną funkcję tamady, wygłosił pierwszy toast (za pokój) osuszając szklankę wina do dna. Nie wypadało nie pójść w jego ślady.
No i impreza się rozpędziła. Przypominała trochę naszą wigilię, tylko odtwarzaną w przyspieszonym tempie – kolejni goście, kolejne potrawy (półmiski tworzące piętra, bo stołu się nie sprząta w trakcie uczty), kolejne coraz dłuższe toasty.
Na stole pojawiło się między innymi kawałki aromatycznego kurczaka, faszerowana ryżem papryka, gotowane kolby białej kukurydzy, pieczone kasztany, domowa adżika. W pewnym momencie wjechały również najlepsze chinkali, jakie dotychczas jadłem.
Farsz był idealnie przyprawiony, bulion w środku pierożka oszołamiająco aromatyczny, a ciasto delikatne i jednocześnie sprężyste. Toasty stawały się coraz bardziej poetyckie, wino smakowało znakomicie, uśmiechy gości były coraz szersze...
Opuściłem dom Tamuny po prawie czterech godzinach biesiady. Najedzony, szeroko uśmiechnięty i bardzo wdzięczny, że mogłem uczestniczyć w czymś prawdziwym. Być wśród ludzi, którym nie tylko nie przeszkadza własne towarzystwo, ale po prostu się lubią i kochają. Proste, prawda?
Może Cię zainteresować: