Nawiasem mówiąc (udaję właśnie wielkiego „Fiorentino”), turyści zaczęli mi wybitnie przeszkadzać. Zacząłem rozumieć ruch „anty-turystyczny”, który od pewnego czasu uruchamiają tak popularne miasta jak Barcelona czy Kopenhaga.
Z grubsza chodzi o to, żeby z miasta zostało jeszcze coś dla jego mieszkańców, żeby codziennie nie przebijać się przez tłumy, mieć regularnie dostęp do ulubionych usług publicznych i nie sprzątać codziennie po niekończących się imprezach.
Londyńska znajoma opowiadała kiedyś, że nie ma pojęcia w jakim języku umieścić podstawowe informacje na klatce schodowej budynku, bo codziennie słyszy na niej inny język lokatorów. Przyjaciółki z Kopenhagi wielokrotnie przyglądały się lokalizacji mieszkania, które chciały kupić. Mogło być tylko tam, gdzie nie docierają turyści.
Jestem szczęściarzem, mieszkam chwilę we Florencji. Pewnego dnia dostałem maila z zaproszeniem na konferencję w Lizbonie. Udało mi się polecieć tam na 48 godzin, które poza udziałem w dyskusjach mogłem poświęcić na spojrzenie na stolicę Portugalii.
No i znowu, mój florencki patriotyzm lokalny został wystawiony na ciężką próbę. Lizbona mnie zachwyciła. Zieleń parków, świetnie działające metro, plaże nad Tagiem, tysiące restauracji i pubów. I to wszystko w centrum.
Pociąg podmiejski wiozący mnie wybrzeżem oceanu mija „Most 25 Kwietnia” spinający brzegi rzeki i wyglądający jak Golden Gate w San Francisco. Turystycznych oczywistości jak dźwięk fado, słynny żółty tramwaj czy wszechobecne sardynki nie muszę tu wymieniać.
Lizbona zdecydowanie ma to „coś”. Różnorodne dzielnice, kilka klubów piłkarskich (udało mi się zobaczyć ostatnie ligowe spotkanie Sportingu) i jakąś nieuchwytną, subtelną melancholię. Równoważoną doskonałą kuchnią, niesamowitymi trunkami i uprzejmością ludzi.
Chce się przysiąść na ławkach w centrum, zajrzeć do pobliskiego baru czy zatrzymać się na rogu, aby rozejrzeć się wokół. Znowu u siebie na miejskim gruncie, o którym już pisałem.
Internetowy hasztag #katowicenielizbona autorstwa Anny Pietras trafił już na T-shirty, a opatrzonych nim postów na Instagramie jest prawie 100 tysięcy. Ilekroć go widzę, zastanawiam się, czy to dobrze czy źle. Wciąż nie mam jednej odpowiedzi, tym trudniej mi o nią po wizycie w Portugalii.
Dla Lizbony klimat i położenie geograficzne są niezwykle łaskawe, ale widząc na plażach ostrzeżenia o możliwym tsunami nie jestem już tego pewien. Widoki zapierają dech nieco bardziej niż te z hałdy w Kostuchnie. Niedługo zapewne Lizbona przeżyje kolejny wakacyjny najazd turystów i być może zacznie przeżywać rozterki Barcelony i Kopenhagi.
Takie zmartwienia nam nie grożą. Miasto dba o dobrostan nas, katowiczan. Koncerty gwiazd show-businessu? Owszem, w Krakowie. Liga Mistrzów w hokeju na lodzie? Ponoć w Ostrawie. Nowe knajpki w Strefie Kultury? A po co? Nikt obcy miasta nam nie zadepcze.
Nie będą u nas śmiecić, imprezować ani nocować. Nie zostawią pieniędzy lokalnym przedsiębiorcom. I bardzo dobrze. Katowice nie Lizbona.
Może Cię zainteresować: