Prawdziwy ogródek, park czy nawet ławka pod drzewem to coś, za czym najbardziej tęskniłem podczas zagranicznego stypendium. Jak już pisałem – powrót do Katowic na majówkę był dla mnie zielonym oddechem. Zdałem sobie wtedy sprawę, że miasto jest zielone (poza betonowym kawałem rynku i tzw. deptakami), a przyroda jest u nas na wyciagnięcie ręki.
Wróćmy do prowizorycznego ogródka kawiarni, stolika z dwoma krzesłami czy przestrzeni zachęcającej, żeby usiąść na moment, zatrzymać się przy filiżance kawy lub miseczce lodów… Z tym jest już zdecydowanie gorzej w naszej okolicy.
Oczywiście, temperatury i kapryśna pogoda nie zawsze nam sprzyjają – czasem wieje, czasem jest burza, czasem jest po prostu zimno. Ale chyba nie jest to wyłącznie sprawka aury. Nie każda miejska przestrzeń zachęca i zaprasza.
Może Cię zainteresować:
Jarosław Gwizdak: Byłem na calcio storico. Tradycja, agresja, rywalizacja. W tej kolejności
Średnia spada
Nasze telefony komórkowe wiedzą o nas (prawie) wszystko. Mój smartfon czasem nawet zaprasza do dyskusji na mój temat. Komunikuje, czy nie słucham muzyki nadmiernie głośno, czy nie przekroczyłem budżetu w miesiącu i czy ruszam się odpowiednio efektywnie.
Wróciłem do Polski na przełomie czerwca i lipca. Wczoraj smartfon dał mi znać, że od kilku dni chodzę mniej, niż miałem w zwyczaju to robić w ostatnich miesiącach.
Z twardymi danymi się nie dyskutuje, ale można zastanowić się, dlaczego tak jest. Odpowiedź: „bo Katowice to nie Florencja” wydaje się zbyt prosta. Nie o to chodzi (!). Cały sekret tkwi chyba w zadaniowym trybie działania, w jaki wpadłem po powrocie. Chodzę głównie coś załatwić – na pocztę czy do sklepu.
Znacznie rzadziej poruszam się po „miejskim gruncie” dla samej przyjemności przechadzki. Mimo że jest zielono, to najbardziej brakuje mi właśnie takich małych kafejek, cukierni ze stolikiem czy dwoma.
Cały czas pamiętam, jak z sąsiadką z Bogucic kilka lat temu musieliśmy spotkać się w kawiarni na Koszutce, bo w jej dzielnicy nie było gdzie usiąść.
W kawiarnie przegrywamy
Nie będę się zakładał, że na jednej florenckiej ulicy jest więcej kawiarni niż w całych Katowicach. Widzę jednak podstawową różnicę obu miejskich przestrzeni i kultur. We Włoszech na kawę można wpaść przy okazji, kafejka pojawi się po kilkudziesięciu metrach spaceru, gdy tylko o niej pomyślimy.
U nas spotkanie przy kawie wymaga zaplanowania, ustalenia, czy będzie czynne i czy znajdzie się stolik. Czasem to cała wyprawa wraz z logistyką. Wygląda na to, że miasto, które ma się utrzymywać również z „przemysłu spotkań”, tym spotkaniom nie sprzyja.
Jasne, że nie jest zadaniem miejskich władz zakładanie kawiarni czy sprzyjanie małemu biznesowi. Ale może warto byłoby czasem spotkać się z potencjalnymi wyborcami w mieście na… kawie? Nie miałbym nic przeciwko temu, nawet w kawiarni ustawionej ad hoc, między przejazdami śmieciarki.