Napięcie będzie rosło – zacznę od tych, które irytowały mnie lekko, a zakończę tymi, które najbardziej mnie wkurzały. Przed państwem podium moich gruzińskich irytacji.
Miejsce trzecie to ceny w restauracyjnych menu. Praktycznie zawsze różniły się od tych na rachunku. Nie dlatego, że wzorem legendarnych węgierskich kolegów po fachu kelnerzy doliczali do skonsumowanych dań swoje daty urodzenia, wzrost w centymetrach czy numer ulubionego autobusu.
Gruzińskie menu większości restauracji wskazywało na przykład ceny netto (do których w momencie płatności rachunku doliczano podatek) lub informowało maleńkim gruzińskim drukiem, że do końcowego rachunku doliczona zostanie opłata za obsługę (często 15%, chociaż i to nie było regułą).
Czasami do ceny posiłku doliczano i jedno, i drugie – wtedy cena na rachunku znacząco odbiegała od tej w menu. I to mnie irytowało, zwłaszcza że były też knajpy, w których cena w menu równała się tej na rachunku. I bądź tu, Gruzinie, mądry.
Bezpieczeństwo po gruzińsku
Na miejscu drugim (i na pierwszym również, jak za chwilę będzie się można przekonać) jest sposób, w jaki Gruzini podchodzą do wspólnego bezpieczeństwa. Weźmy na początek imprezy masowe, których kilka w Tbilisi odwiedziłem.
Stadion im. Borisa Paichadze odwiedziłem trzykrotnie. Oglądałem mecz Ligi Narodów Gruzja – Macedonia Północna, mecz na szczycie gruzińskiej ligi piłkarskiej Dinamo Tbilisi z Dinamo Batumi. Byłem również na meczu rugby reprezentacji gospodarzy z Urugwajem.
Za każdym razem było tak samo: najpierw olbrzymia kolejka, chociaż nawet nie kolejka, a oczekujący na swoją kolej ludzki rój. Nieforemna i bezkształtna ludzka masa, żyjąca swoim życiem i nieregularnie się przesuwająca.
Szczęściarze płynęli w tym tłumku prosto do bramy, pechowców masa wypychała w ślepe uliczki. Rój nie wybaczał nieuwagi. Za każdym razem, zamiast normalnie czekać na swoją kolej, kibice tworzyli właśnie taką konstrukcję.
Na trybunach stadionu nie było lepiej: pierwsze 20 minut każdej połowy meczu przeznaczone było na wędrówkę ludów: zajmowanie miejsc, witanie znajomych, ruszanie po napoje i przekąski. I tak w kółko.
Dodatkowo, fani regularnie palą papierosy podczas meczów, nie zważając na zagrożenie pożarowe i zwykły szacunek dla biernie palących sąsiadów. Tak po prostu jest. Bardzo mi to psuło radość z oglądania sportowego widowiska.
Może Cię zainteresować:
Jarosław Gwizdak: Jak przypomniałem sobie Giję Gurulego, Zazę Rewishvilego czy Mamię Dżikiję
Na pierwszym miejscu moich irytacji stawiam jednak przechodzenie przez tbiliskie ulice. Czegoś takiego jak pierwszeństwo pieszego się tu nie uznaje. Przez ulice najlepiej przebiegać w tempie Ewy Swobody z AZS AWF Katowice. Kierowcy się nie zatrzymują, w najlepszym razie lekko zwolnią.
Wielokrotnie rozmawiałem o tym ze spotykanymi Gruzinami. Głównie wzruszali ramionami, uznając, że tak po prostu jest i być musi. Nie sięgali wyobraźnią do sytuacji, gdy przez ulicę musiałaby przebiegać ich matka czy babcia. Każdy z nich na tbiliskiej ulicy mógł zostać potrącony przez samochód.
Gdy zatrzymałem się dziś przed jednym z przejść dla pieszych na Koszutce, rozglądałem się nerwowo przyzwyczajony do tbiliskich realiów. Nim obróciłem głowę, nadjeżdżający kierowcy zatrzymali swoje auta.
Mogłem wreszcie spokojnie przejść przez ulicę, delektując się naszym zwykłym, codziennym ordnungiem. Dobrze być znowu w domu.
Może Cię zainteresować: