Festiwal „Odjazdy” był fenomenem tamtych – jeszcze trochę szarych, a już trochę kolorowych – czasów. W ciągu jego kilkunastu edycji na Koszutce nie tylko zagrały wszystkie ówczesne gwiazdy polskiego rocka, od Heya przez Kult po Wilki, ale można było usłyszeć m.in. Rammstein, Chumbawambę, Therapy? czy Dog Eat Dog – bo zawsze pojawiały się na „Odjazdach” gwiazdy z zagranicy.
Na barierkach pod lodowiskiem nie wysiedzieliśmy wtedy długo. Od Ronda biegło kilkudziesięciu skinheadów i nie chcieli się z nami tylko przywitać. Mieli zamiar nas po prostu pobić. Myślę, że pobiłem wtedy swój rekord życiowy w biegu na dystansie lodowisko – plac Gwarków. „Łysi” nas nie dogonili, potem weszliśmy na koncerty w Spodku – oni zresztą też, terroryzując sporą ekipę na płycie hali.
Prawie 33 lata później, 23 czerwca 2024 r., podczas koncertu punkowych legend już nikt mnie nie gonił. Wyjątkowo przyjazna atmosfera podczas występów Bad Religion, Agnostic Front i Dropkick Murphys oraz polskich supportów przypominała stare dobre czasy. Ówcześni punkowcy bawili się wspaniale, mimo że wiek i siły już nie te. Wśród publiczności zauważyłem też Dariusza Zalegę, decydentów Metropolii GZM i wielu znajomych z dawnych lat.
Koszykarska wtopa
Spodek po prostu wrócił do koncertowej gry. A może nigdy z niej nie wypadł? Mam wątpliwości, bo jak już nie raz pisałem: wielkie gwiazdy podbierają nam nowsze obiekty, takie jak krakowska Tauron Arena czy gliwicka Arena.
Może nowym pomysłem na Spodek jest organizacja takich imprez jak wspomniany koncert punkowych legend? Niszowe, ale lubiane kapele, mające swój stały „elektorat”. Przyzwoite ceny biletów, które nie drenują kieszeni fanów. Dobre rozeznanie koncertowego rynku i kontakt z promotorami. Warto chyba pogodzić się z tym, że Spodek nie jest już najatrakcyjniejszą i najbardziej komfortową halą w Polsce. Mimo że jest położony na Koszutce.
Spodek zawsze słynął z organizacji imprez sportowych. Sam nie potrafię zliczyć, ile dyscyplin sportu miałem okazję w nim zobaczyć. Podnoszenie ciężarów, zapasy, motocross i oczywiście hokej na lodzie, koszykówka, siatkówka i piłka ręczna.
Z tym większą radością wybrałem się więc na towarzyski mecz naszych koszykarzy z reprezentacją Nowej Zelandii. Przyczyn było kilka – nieczęsto na Koszutce gra w kosza polski rodzynek w NBA, Jeremy Sochan, rytualna maoryska haka chyba też nie została jeszcze odtańczona na parkiecie hali, a poza tym kosza w Spodku ogląda się świetnie.
W drodze do hali towarzyszyło nam kilkuset Jeremich Sochanów – koszulki z jego nazwiskiem nosiła chyba co trzecia osoba na widowni Spodka. Zawodnicy wybiegli na rozgrzewkę, potem była prezentacja drużyn. Odśpiewano hymny. Po hymnach Nowozelandczycy zaprezentowali swój rytualny taniec wojenny, nagrodzony gromkimi brawami. A potem… mecz się nie zaczął.
Mieliśmy w Spodku awarię tablic wyników. Nie działały zegary czasu gry oraz czasu na oddanie rzutu. Koszykarska wtopa. Mecz miał zacząć się z kilkunastominutowym opóźnieniem. Zaczął się, owszem, ale punkty na początku należało liczyć na palcach – zegary i tablice zaczęły działać dopiero w drugiej połowie meczu.
Kiedyś to było...
Sochan zagrał, Polska wygrała mecz wysoko (88-59) i pozostawiła dobre wrażenie przed rozpoczęciem turnieju kwalifikacyjnego do Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. Czy tak dobre wrażenie pozostawił mój ukochany Spodek? Jednak troszkę wątpię. Bywało lepiej.
I jeszcze jedno, na co zwracali mi uwagę znajomi: mimo wielu kanałów komunikacji i informacji, o wydarzeniach odbywających się w Spodku coraz trudniej się dowiedzieć.
A kiedyś na tablicach czy wielkim ekranie widać było całą rozpiskę hali na nadchodzące tygodnie. Kiedyś to było.
Może Cię zainteresować: