Samolot do Katowic (w cenie tańszej pizzy) leciał z Bolonii. Tradycyjnie dostałem się do niej pociągiem (40 minut z Florencji, choć kilometrów ponad sto). Żołądek, przyzwyczajony do włoskiego lunchu, około 14:00 domagał się napełnienia. Wyszedłem z bolońskiego dworca i zauważyłem weekendowy jarmark jedzenia z całego świata.
Nie mogłem przejść po nim obojętnie. W centralnym punkcie parku wypełnionego food-truckami, grillami i straganami stał on. Polski grill. Po kwartale włoszczyzny nie mogłem wybrać niczego innego. Wurszt z grilla, bratkartofle i łyżka bigosu. Smak majówki. Po prostu.
Zaszczepiony
Polską przyleciałem w nocy z piątku na sobotę do Katowic.
Lotnisko w Pyrzowicach jest znacznie większe niż to w Bolonii,
działa sprawnie, w uszach pobrzmiewa mi często słyszany swojski
przecinek, znaczący po włosku „zakręt”. Jestem w domu.
Ale tu zielono!
W naszym mieszkaniu, poza nowymi mieszkańcami zza wschodniej granicy, żadnych nowości. Rano śpiew ptaków, a nie hałas florenckiej zamiatarki ulic, przejeżdżającej pod naszymi oknami codziennie o szóstej rano. Tym razem słyszę dzwony z kościoła Oblatów, a nie Santa Croce.
Szybki spacer na tramwaj (po Katowicach też z upodobaniem poruszam się zbiorkomem), pozwolił mi zachwycić się zielenią naszych ulic. Kwitnące drzewa i krzewy, maleńkie ogródki i kwitnące balkony. Tutaj Florencja z nielicznymi drzewami na ulicach, zamkniętymi ogrodami ma zdecydowanie „na noc”. Nic na to nie poradzę.
W tramwaju kolejna niespodzianka. Większość pasażerów to Ukraińcy. Zrobiło się od razu międzynarodowo. Karta ŚKUP działa jak zwykle, zupełnie jak fontanna na Rondzie. Jestem w domu.
Plac
Miarki, a właściwie otaczające go ulice to kolejne miejsca, które
odwiedziłem. Księgarnia, sklepy spożywcze, nowa kawiarnia na
Kościuszki. Obowiązkowo przeszedłem się też Mariacką wczesnym
popołudniem. Miasto w sobotę sprawiało wrażenie lekko wybudzonego
ze snu. Ludzie chodzą bez masek, są uśmiechnięci. Fajnie w tych
Katowicach.
Tęskniłem za sznitką
Włochy rozpieściły i jednocześnie rozleniwiły mnie kulinarnie. Stoję tu przy garach mniej niż w Katowicach. Nawet na klapsznitkę chodzę do piekarni (o tym już pisałem), a kawę wypijam w barze pod domem. Podobnie jak rzeźnik w naszym florenckim budynku, to wszystko młode interesy – założone co najmniej 70 lat temu.
W niedzielę rano zachciało mi się śniadania. Zszedłem do sklepu na rogu. Na grillu piekły się wurszty, stał automat z kawą. Przed sklepem, niczym we Włoszech, dwa maleńkie stoliczki i ławka. Koszutkowskie centrum świata. Europa.
Oczywiście kupiłem sobie wurszt i żymłę. I szolkę tyju. Pamiętając o wcześniej kupionym pysznym chlebie, dobrałem doń solidną porcję leberki i dwie oplerki. Godajom na to na świecie „comfort food”.
Odwiedziłem przyjaciół, zjadłem wurszt (niejeden), napiłem się dobrego piwa. W Tychach polscy hokeiści awansowali z trzeciej światowej ligi do drugiej. W Katowicach ludzie coraz bardziej uśmiechnięci, zapewne dlatego, że bez masek. A może pomagając ukraińskim sąsiadom zdaliśmy sobie sprawę, że należy cieszyć się każdą chwilą pokoju i bezpieczeństwa?
Tekst kończę na lotnisku
imienia Korfantego, na które dotarłem z centrum Katowic
klimatyzowanym autobusem za 5 (!) złotych. A jak już mówimy o
lotnisku i lataniu: Piotr Bukartyk śpiewa, że „piękna jest
ojczyzna nasza z lotu ptaka”. Śląsk jest piękny, zielony i to
nie tylko z lotu ptaka. Na co dzień.
Chce się wracać.