I znowu, podobnie jak rok temu przyjechałem w kwietniu do Katowic. Rok temu na łamach Ślązaga zachwycałem się wiosną w moim mieście. Tym razem nie było gorzej, chyba nawet lepiej.
Do mojego miasta wróciłem na stałe już pół roku temu. Mimo to, chciałem się poczuć jak gość w Katowicach.
Wysiadłem z pociągu z Warszawy chwilkę po 15:15. Na dworcu działały schody ruchome, specjalnie to sprawdziłem. Świeciło słońce, gdy wyszedłem na plac… no właśnie, trudno wyczuć. Historia Placu Szewczyka na pewno jeszcze się nie skończyła.
Przeszedłem kawałek ulicą Młyńską. Skręciłem w Wawelską. Kilka knajpek wystawiło już stoliki i parasole. Wolnego miejsca nigdzie nie zauważyłem. Leniwa niedziela, jak w większości europejskich miast.
Ulicą 3 Maja przemknąłem w stronę Rynku, do domu chciałem podjechać tramwajem. Tłum ludzi na Placu Kwiatowym wygrzewał się w słońcu. Na betonowych płytach reszty Rynku rozgościły się food-trucki i ich amatorzy. Pachniało smakami i przyprawami z różnych części świata.
Koryto sztucznej Rawy było jeszcze puste, co nie przeszkadzało amatorom korzystać z kąpieli. Tym razem wyłącznie słonecznej. Nie dostrzegłem już niczego więcej bo przyjechał tramwaj. Działała w nim klimatyzacja, w środku było przyjemnie chłodno.
Dojechałem na Koszutkę, po drodze orientując się co może być przyczyną mojego zachwytu. Wysiadłem i poszedłem do domu, spędzić resztę niedzieli z rodziną.
Może Cię zainteresować:
Jarosław Gwizdak: Powtórka z rozrywki, czyli ESK dla Metropolii?
Poniedziałek, trochę inny.
Gdy w niedzielę mijałem Spodek, zauważyłem na nim powiewające flagi Europejskiego Kongresu Gospodarczego. To wtedy doznałem olśnienia. Jest kongres. Znowu przyjeżdżają do nas bogaci, wpływowi i opiniotwórczy. Trawa jest na szczęście wystarczająco zielona, nie trzeba jej malować.
W poniedziałek znalazłem się w Międzynarodowym Centrum Kongresowym. Było jak zwykle, a może jak kiedyś. Dominowały granatowe garnitury z zawartością – czyli mężczyźni w bardziej niż średnim wieku (jako niespełna pięćdziesięciolatek zaniżałem średnią wieku).
Najciekawsze – poza oczywiście gorącymi dyskusjami na najważniejsze dla świata tematy – były stoiska w głównej hali centrum kongresowego. Było tam polskie miasto w miniaturze, chociaż trochę bardziej światowe.
Najbardziej oblegane było spore stoisko Żabki – przyczyną darmowe hot dogi. Niektórzy biznesmeni pobierali dwa, prawdziwi ludzie sukcesu – cztery.
Niedaleko była też stacja Orlenu. To znaczy stacja z kawą i przekąskami. Spore stoiska miały ogólnopolskie i nie tylko media, prezentowały się też wyższe uczelnie. Dominowały na kongresie podmioty państwowe. Widać, że teraz tak musi być.
Centralnym punktem sali było stoisko gospodarza. Miasto Katowice prezentowało się… jak zawsze. Miniaturowy familok z Nikiszowca, czerwone okiennice i ławki. Miejsce dobre do spotkań, nie mnie oceniać jego estetykę. Przyznam tylko, że spodziewałem się czegoś mniej oczywistego.
Co dalej?
Gdy oddaję ten felieton, kongres jeszcze trwa. Nie wiem, jakie epokowe ustalenia zostały na nim uczynione. Wiem, że frekwencyjnie się udał – gdy wszedłem do MCK we wtorek około południa, nie było już miejsc na okrycia w szatniach.
Został mi w głowie tweet Artura Celińskiego, w którym pisał że „zmierza na kongres do strefy kultury betonowej w Katowicach” (czekam na zdecydowaną reakcję władz!), kolejka po hot dogi oraz niewielka niestety reprezentacja kobiet wśród uczestników i panelistów.
Ale cieszę się, że miasto znów wyglądało europejsko i kolorowo, że udało się zarobić przedsiębiorcom i hotelarzom. Po okresach pandemicznych ograniczeń w końcu spotkali się ludzie. Przecież wiadomo, że na takich wydarzeniach najważniejsze jest to, co dzieje się w kuluarach.