Po kolei: zaczęło się od tego, że mijając tbiliski hotel renomowanej sieci zobaczyłem na nim banery światowej federacji koszykówki. Widziałem wokół hotelu kilka chorągiewek ogłaszających wszem i wobec, że faza grupowa turnieju jest rozgrywana również w Tbilisi (podobnie jak w Pradze z Polakami oraz w Kolonii i Mediolanie).
W Tbilisi walczyli oczywiście gospodarze. Zaczęli od wysokiej porażki z Hiszpanią, potem przyszło lanie od Belgów. Przed meczem z wielkim rywalem i sąsiadem Turcją, nikt nie dawał gospodarzom żadnych szans.
Jak to w sporcie bywa – stał się cud. Gruzja pokonała Turcję po dwóch dogrywkach, wracając do gry o awans (z sześciozespołowej grupy awansowały cztery najlepsze drużyny).
Ponoć gruzińscy koszykarze tak długo i intensywnie świętowali swoje zwycięstwo, że następna w kolejce Bułgaria nie miała z nimi żadnego problemu na parkiecie. Wygrała wysoko.
Ostatni mecz miał być tylko meczem o honor (znamy to, prawda?), tymczasem Belgia niespodziewanie wygrała z Bułgarią i szanse Gruzinów odżyły. Trzeba było tylko wygrać ostatni mecz z Czarnogórą.
Którędy do hali?
Do Areny Tbilisi nie było mi łatwo trafić, bo poza oznaczeniami hoteli oraz strefą kibica w samym centrum miasta, nic więcej o turnieju nie przypominało. Gdy zapytałem gruzińskich znajomych o specjalny miejski transport na mecze, spojrzeli na mnie ze zdumieniem.
„Jedź na ostatni przystanek metra linii Saburtalo, wysiądź i idź za ludźmi ubranymi w koszulki naszej reprezentacji” – usłyszałem. Tak też zrobiłem. Gdy trzech młodzieńców, za którymi szedłem przez prawie ciemne tereny Tbilisi nagle skręciło między drzewa, zapytałem czy na pewno idą na mecz.
„Tak, tak” – uśmiechnął się jeden z nich – „tu niedaleko jest mój uniwersytet”. Przeszliśmy przez chaszcze jakich nie powstydziłyby się niegdysiejsze Sztauwajery i po chwili mijaliśmy budynek uniwersytetu. Hala znajdowała się na terenie kampusu.
Przed jedynym wejściem stał i gromadził się coraz większy tłum. Nie było nikogo, kto pokierowałby tym zgromadzeniem. Co kilka chwil tłum napierał na wejście, kilkadziesiąt osób zostawało wepchniętych przed drzwi hali i tam przejmowali ich ochroniarze.
Paradoksalnie, szło to wszystko dość sprawnie i z jakąś wewnętrzną logiką. Po kilku takich grupach i ja znalazłem się w hali. Miejsce miałem prawie pod jej dachem.
Po chwili się zaczęło. Publiczność śpiewała najpierw hymn z takim zaangażowaniem, jakby tylko dzięki temu drużyna mogła wygrać mecz. Doping był niesłychanie głośny, słyszałem rytmiczne tupanie i uderzanie dłońmi we wszystko co się da – barierki, poręcze, oparcia. Hala wibrowała.
Oczywiście każda decyzja sędziów na niekorzyść gospodarzy przyjmowana jest z wściekłością, a ich celny rzut – zwłaszcza za trzy punkty – wywoływał euforię. Niestety pełna hala w Tbilisi obejrzała porażkę gospodarzy. Czarnogórcy byli po prostu lepsi. Wyszli z grupy, żeby odpaść w 1/16 finału z Niemcami, po meczu w… Berlinie.
Czas na Berlin
Eurobasket przeniósł się na fazę pucharową do Niemiec. W czwartek do Berlina poleciałem i ja. Uczestniczyłem w konferencji o praworządności w piątek, a w sobotę udało mi się zobaczyć mecz Herthy BS z Bayerem Leverkusen na Stadionie Olimpijskim. Bundesliga jak zwykle nie zawiodła.
Mecz był zacięty i skończył się remisem 2:2. Na stadionie było ponad 40 000 widzów, o których zadbano w każdy możliwy sposób: najpierw specjalne składy S-bahnu przywoziły ich na stadion.
Potem na stadionie było po prostu wygodnie: napoje w zwrotnych, specjalnych kubkach, punkty zwrotu opakowań przed stadionem, urozmaicony – jak na warunki meczowe – catering i oczywiście kibicowskie gadżety. Wysoki poziom europejski, właśnie dla takich kibiców-pikników jak ja.
W niedzielę na berlińskim lotnisku spotkałem czterech koszykarzy z Czarnogóry. Lecieliśmy tym samym samolotem. Nie było im łatwo zmieścić się na pokładzie, najbardziej cierpiał Marko Simonovič (214 cm), znacznie przekraczający wymiary przeciętnego pasażera.
A skoro mowa o przeciętności – dla przeciętnego kibica ważny jest, poza emocjami, także komfort oglądania sportowego widowiska. Przygotowanie i oprawę meczów w Tbilisi i Berlinie dzieli wciąż sporo. Berliński kibic jest już maksymalnie dopieszczony, a ten w Tbilisi bywa pozostawiony sam sobie.
Sięgając pamięcią do katowickich meczów czy turniejów – u nas mamy już prawie Berlin. Ale to „prawie” czyni czasem sporą różnicę.
Może Cię zainteresować: