Pierwsze miłe zaskoczenie przeżyłem w supermarkecie spożywczym kilkadziesiąt metrów od hotelu. Przy wejściu stały wygodne fotele, kawiarniane stoliki i pulpity do pracy, był dostęp do wi-fi. W przestrzeni sklepu umieszczono samoobsługowe ekspresy do kawy, wyciskarki soków czy bufet sałatkowy. Sklep przypominał nowoczesną i dobrze wyposażoną stołówkę. Ceny (oczywiście w euro) niemal identyczne jak we Włoszech, chociaż piwo… było znacznie tańsze.
Spodobał
mi się już pierwszy spacer reprezentacyjną ulicą Giedymina –
kwiaciarki miały na niej swoje miejsce jak na katowickim rynku,
niedaleko tańczyli krisznowcy i co kilka minut mijały mnie grupki
litewskich żołnierzy.
Zjadłem śledzia i… Kijów
O ile we Florencji o wojnie przypominają wyłącznie nieliczne tęczowe flagi z napisem pace (pokój), to w Wilnie jeden z wieżowców widocznych nawet spoza centrum przyozdobiony jest flagą Ukrainy oraz napisem „Putin, Haga czeka na ciebie”.
Każdy miejski autobus i trolejbus obok numeru linii wyświetla napis „Vilnius Ukraine”, przed wystawami sklepów kwitną żółto-niebieskie bratki, a flagi Ukrainy powiewają na co drugim budynku. Napisy na witrynach głoszą, że do muzeum czy galerii obywatele Ukrainy mają darmowy wstęp, w niektórych barach czy restauracjach czekają na nich specjalne promocje.
Z moimi litewskimi gospodarzami wybrałem się na kolację w restauracji hotelu „Neringa”. Jak się dowiedziałem, to kultowe miejsce wileńskiej bohemy, znane z imprez (jam sessions) do rana, świetnej kuchni i rodzinnych obiadów zamożnych rodzin.
Restauracja, otwarta w 1959 r., oczywiście w dniu wybuchu rewolucji październikowej (6 listopada) spokojnie mogłaby służyć za plan filmowy przygód Jamesa Bonda czy Sławomira Borewicza. Mnie oczywiście przypominała hybrydę wnętrz kawiarni hoteli „Katowice” i „Silesia”.
Tęskniłem za wschodnią kuchnią, dlatego kolację zacząłem od śledzia w oleju (był doskonały), potem wjechał na stół niezastąpiony rosół z kury. Z przyczyn geopolitycznych pozostaliśmy przy drobiu wybierając danie główne.
Naszym daniem obowiązkowym był „kotlet po kijowsku”, występujący w Polsce pod pseudonimem operacyjnym „de volaille” (czyli że z drobiu). Kotlet był świetny: soczysty i kruchy. A że jako warzywa na parze dodano doń marynowaną śliwkę, a funkcję świeżych pełnił ananas? Poza podróżą po Europie zaliczyłem minimalną podróż w czasie.
Mamy burmistrza-hipstera
Po kolacji przyszedł czas na ciąg dalszy spaceru. „Mamy w Wilnie burmistrza-hipstera”, powiedziała z uśmiechem jedna z moich litewskich znajomych, wychodząc na środek wspomnianej ulicy Giedymina.
Chodziło jej o to, że codziennie od 19:00 do 4:00 następnego dnia, na sporym fragmencie tej ulicy obowiązuje zakaz ruchu samochodowego – podnoszą się słupki-barierki, ludzie bezpiecznie spacerują i zasiadają w kawiarnianych ogródkach. Tak właśnie zapamiętam wileński miejski grunt.
Wilno nie zachwyciło mnie od pierwszego wejrzenia, ale po kilku godzinach dobrze się tam poczułem. Mnóstwo miejskiej zieleni, historyczne budynki przeplatane dziwnymi, socrealistycznymi obiektami, burmistrz-wizjoner…
Zupełnie jak w domu, jak w Katowicach. Prawie.